Forum forum usunięte Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Zakurzony Skoroszyt Rillki ;)
Idź do strony 1, 2, 3 ... 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum forum usunięte Strona Główna -> Kącik Literacki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: 27.08.07, 7:49PM    Temat postu: Zakurzony Skoroszyt Rillki ;)

Zakładam więc swój temacik ;) Przytaczam dla przypomnienia moje stare teksty ;)
______________________________
Myśli o Zielonym Wzgórzu

Wyobraź sobie dom. Okazały budynek z niegdyś zielonym, teraz lekko poszarzałym dachem i zakurzoną werandą. Z ogrodem pełnym złotych liści wplątanych w krzewy i ścielących się na ścieżce niczym kobierzec. Wyobraź sobie Zielone Wzgórze...
***
Wstawał świt. Słońce powoli przecierało zaspane oczy, co chwila chowając się za horyzontem, po czym wracając na swoje miejsce, jakby nie było pewne, co ma zrobić. Coś mówiło Słońcu, że ten dzień będzie inny od wszystkich pozostałych...
Mateusz Cuthbert pojawił się na ganku spoglądając dookoła rozmarzonym wzrokiem. Starszy mężczyzna omiótł wzrokiem schludne podwórko i nie mniej pedantycznie utrzymany ogród, po czym zatrzymał swój wzrok na domostwie, błyszczącym w świetle wczesnego poranka. Mateusz kochał to miejsce najbardziej w świecie. W lśniących szybach dostrzegał postacie ludzi, którzy mieszkali tu przed nim, twarze rodziców... To miejsce wprost emanowało przeszłością...
[b]- Mateuszu! - wesoły głos przedzierał się przez świadomość kilkuletniego chłopca, siedzącego pod gruszą z książką na kolanach. - Znowu śnisz na jawie? - przed dzieckiem wyrosła wysoka, kobieca postać. - Wybieramy się do Blythe'ów, może pójdziesz z nami?
Mateusz pokręcił przecząco głową.
- Skarbie, nie będzie nikogo poza Janem i jego rodzicami... - kobieta przyklękła obok chłopca.
- Żadnych rozwrzeszczanych dziewczynek? - zapytał z powątpiewaniem.
- Obiecuję. - pocałowała malca w czoło. - Oprócz Maryli, oczywiście... To jak będzie? Pomożesz ojcu powozić? Mówił mi, że świetnie się sprawdzasz w tej roli...
Chłopiec cały pokraśniał z zadowolenia. W jego niebieskich oczach zamigotały wesołe iskierki.[/b]
Zuchwały promyk słońca zatrzymał się na surowej twarzy śpiącej kobiety. Niewiasta szybko przysłoniła twarz suchą dłonią w niemym proteście przeciwko takiej zuchwałości. Jednak promyk był wytrwały i w dalszym ciągu rozgrzewał palce kobiety, by zmusić ją do otwarcia oczu i powitania nowego dnia. Wszystkie ptaki z okolicy postanowiły dopomóc Słońcu, rozpoczynając pierwszą wiosenną sonatę.
Zielone Wzgórze powoli budziło się do życia trzaskiem okiennic i skrzypieniem zamykanych drzwi.
Maryla śniła. Mimo, że sama przed sobą nie przyznawała się do posiadania wyobraźni, miała swoje marzenia. Nieszczęśliwy splot wydarzeń i jej upór sprawił jednak, że owe sny nigdy się nie spełniły, a ona sama zgorzkniała. Kiedy jednak zamykała oczy, na nowo była młodą dziewczyną spacerującą ramię przy ramieniu z Janem Blythe'm, trzymającą w ręku koszyk z barwnymi kwiatami. Śmiała się... Tak czysto i wdzięcznie... Jan zawsze potrafił ją rozśmieszyć, wbić żądełko ironii, po czym zapewnić przyjaciółkę, że to tylko żarty, kiedy nachmurzona przystawała na drodze, zapewniając młodzieńca, że więcej się do niego nie odezwie.
[b]- Powinnaś częściej wychodzić z domu... - Jan spojrzał uważnie na towarzyszkę. - Marylo, świat nie kończy się na Zielonym Wzgórzu! Jesteś młoda! Zabawy i tańce są jak najbardziej wskazane!
- Sam wiesz, że nie mogę. - twarz dziewczyny spochmurniała. - Matka nie lubi, kiedy znikam na całe dnie...
- Całe dnie? Zastanów się, Marylo - to tylko jeden wieczór... - nalegał.
- Nie bawią mnie takie imprezy... - broniła się.
- Skąd wiesz, skoro na żadnej nie byłaś? - uśmiechnął się.
- Poza tym, nie mam z kim pójść...
- Jesteś tego absolutnie pewna?
Maryla skinęła głową w powadze, uważnie lustrując zawartość swojego koszyka. W tamtej chwili niemal była pewna, że nigdy nie widziała na oczy stokrotek.
- Dlaczego więc proponuję wyjście tobie, a nie innej dziewczynie? - złapał ją za rękę. - Wybierz się tam ze mną, Marylo... - poprosił.
- To byłoby pierwsze moje wyjście... - odparła cicho. - Och, sama już nie wiem... A co, jeśli znowu będą o mnie gadać?
- Zrobią to i tak, bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz... Wolisz, żeby wszyscy się nad tobą litowali, czy aby ci zazdrościli partnera? - mrugnął okiem.
- Janie Blythe, ty okropny... - na blade policzki dziewczyny wypłynął rumieniec gniewu.
- ... szczęściarzu... - uzupełnił. - Marylo, nie daj się prosić...
- Jeśli mi się nie spodoba, to wrócimy, prawda?
Chłopak uśmiechnął się szelmowsko.
- Oczywiście...[/b]
Maryla z niechęcią spoglądała przez okno. Po jej wypieszczonym trawniku w najlepsze spacerowały kury. Mateusz, oczywiście nie zareagował. Ten człowiek czasem doprowadzał ją do pasji swoim życiem w innym świecie. Do nieśmiałości brata zdążyła już przywyknąć, jednak nigdy nie mogła zrozumieć, jak on może z takim spokojem czekać na rozwój wypadków. I jak może pozwalać, żeby coś niszczyło jej ciężką pracę.
Z trudem otwarła ciężką okiennicę.
- Mateuszu, powinieneś już ruszać! - zganiła brata.
- Chciałem jeszcze sprawdzić obejście... - odpowiedział spokojnie.
Maryla pokręciła ze zrezygnowaniem głową. Doprawdy, nie wiedziała, jakim to sposobem można sprawdzać obejście wpatrując się tępo w dom, jakby na dachu tańczyły wróżki z tych bzdurnych książek, którymi Mateusz zaczytywał się w dzieciństwie. Gdyby nie ona, z pewnością ten dom by się zawalił...
***
- Co to za śmieci? - Maryla krytycznie spojrzała na przyozdobiony liśćmi stół.
- Sądziłam, że ci się spodoba... - wymamrotała Ania.
- Wiesz, dlaczego liście rosną na drzewach, Aniu? - zapytała.
- Żeby pięknie wyglądały?
- Nie. Po to, by na nich zostały... - odparła surowo. - Natychmiast to posprzątaj.
- Ale, Marylo! Popatrz, jaka to piękna dekoracja!
- Mój śnieżnobiały obrus wystarczy w zupełności. - powiedziała. - Gdybym chciała, aby był zgniłozielony, to uszyłabym go z materiału takiego koloru...
[b]- Masz coś we włosach... Coś...zielonego...
- Gąsienicę? - Maryla spojrzała na Jana z przestrachem.
- Blisko... - młodzieniec wyciągnął liścia z ciemnych kosmyków dziewczyny. - Byłaś dziś w sadzie...
- Śledziłeś mnie?
- To liść jabłoni... - oznajmił siląc się na powagę.[/b]
_________________________________

Myśli o Wojnie

Tekst Pierwszy
Wojna zmienia ludzi. Kiedy po raz pierwszy Diana usłyszała to stwierdzenie, nie rozumiała. Wojna wydawała jej się czymś tak abstrakcyjnym i odległym jak opuszczenie Avonlea lub wyprawa na księżyc. Nawet nie zauważyła, kiedy Wojna ułożyła się wygodnie na wycieraczce przed drzwiami posiadłości państwa Wright i czekała na swoją porę.
Był zimny poranek, gdy Mały Fred stanął w drzwiach salonu prosząc matkę o rozmowę. Diana do dzisiaj pamiętała swój perlisty śmiech, który wzbudziła pełna powagi mina młodego człowieka. Przez głowę przeleciała jej lotem błyskawicy tylko jedna myśl - czy jej pierworodny czasem się nie zakochał. W wyobraźni już widziała ten szczególny dzień. Rozstawione w ogrodzie stoły, okazały tort weselny... Łzy wzruszenia na twarzy jej i Alfreda... Śmiechy dzieci i przyciszone rozmowy dorosłych... Szczęście wyzierające z każdego kąta starego domostwa...
- Chyba najpierw powinieneś oznajmić to ojcu... - uśmiechnęła się do syna.
- On wie... - odparł cicho chłopak.
- I trzymał to przede mną w tajemnicy?! Jego małomówność przechodzi wszelkie pojęcie!
- A więc nie sprzeciwiasz się? - zapytał zdumiony.
- Bardzo się cieszę, kochanie... - pogładziła bladą twarz Freda.
- Od początku byłem pewien, że zrozumiesz! - wykrzyknął uszczęśliwiony. - Kiedy Bill się zaciągnął, jego matka strasznie rozpaczała... - uzupełnił.
Więc o to chodziło... Twarz Diany raptownie poszarzała, a iskry w jej oczach przygasły.
- A więc i ciebie przyszło mi oddać? - zapytała cicho.
- Wrócę, mamo... - Fred pocałował Dianę w czoło. - Obiecuję...
Pani Wright pokiwała tylko smętnie głową. Jej mały synek rozpoczął swoją drogę do męskości, a ona nie mogła zrobić nic, by temu zapobiec... Musiała pozwolić mu iść...
____________________________________
Tekst Drugi
Powietrze całe przesycone było tamującym dech w piersiach, dusznym zapachem prochu. Wiatr roznosił po polach niezwykłą mieszankę krwi, potu i wszechobecnego strachu. W tym całym zamieszaniu spacerowała Śmierć. Była wszędzie - spała w zimnych lufach karabinów, szeptała w głowach żołnierzy, czaiła się w oczach walczących.
Bitwa pod Courcelette toczyła się już dobre kilka godzin. W wydeptanej przez miliony nóg czerwono - brunatnej trawie konali młodzi chłopcy, których zmęczone i wymizerowane twarze przedwcześnie zdobiły zmarszczki. Niektórzy bohatersko podnosili się, jakby chcąc zaprzeczyć nieuchronnemu i walczyć dalej, jednak szybko padali z powrotem, by już nigdy nie powstać. Śmierć nie lubiła ludzi, którzy śmiali jej się prosto w oczy, dlatego mimochodem nakierowywała zbłąkane kule w ostateczny cel. Nigdy nie przegrywała.
W samym centrum potyczki znajdował się ciemnowłosy młodzieniec o niegdyś rozmarzonym, teraz jednak zawoalowanym bólem spojrzeniu. Szare oczy żołnierza przesuwały się po polu walki, palce same zaciskały się na spuście, gdy oddawał kolejne strzały. W niczym nie różnił się od wielu innych dzieciaków, którym wewnętrzny głos kazał bronić ojczyzny...
Walter Blythe jak wszyscy wiedział o bezsensowności walki zbrojnej. To nie tak miało wyglądać. Towarzysze broni, ci znani i nieznani z nazwiska powinni w tej chwili być przy swoich rodzinach. Powinni wygrzewać się w słońcu, marzyć, spacerować... Przeżywać małe radości, których wcześniej nie doceniali, a teraz traktowali niczym nierzeczywisty sen.
Koło ucha chłopaka świsnęła kula mijając go o kilka milimetrów. Stojący tuż za nim żołnierz nie miał tyle szczęścia, został boleśnie ugodzony w krtań, a teraz konał, ściskając w ubrudzonej ziemią dłoni jakąś błyskotkę.
- Oddaj to... Molly... - wycharczał.
Walter skinął głową. W chwilę później, mężczyzna już nie żył.
***
Wysoka, płowowłosa kobieta przechodziła bez trudu po pełnym trupów polu. Walka dobiegła końca. Kanadyjczycy odnieśli ciężko okupione zwycięstwo. Rozglądała się bacznie dookoła, jakby kogoś szukała. Napotkała jedynie pełen nienawiści głos Śmierci:
- Odejdź stąd... - wiatr syknął ostrzegawczo. - To nie twoje miejsce...
Kobieta jednak nie wyglądała na zalęknioną, wręcz przeciwnie, jej orzechowe oczy patrzały przed siebie pewnie i dumnie.
- Nie czas, żebyś już opuściła to miejsce? - zapytała dźwięcznie.
- Póki choć jeden żołnierz znajduje się na posterunku, będę czekać... - odparła, posyłając ku nieznajomej duszący kłąb ciemnego powietrza.
***
Nawet nie wiedział, kiedy to się stało. Był pewien, że go to ominie i dane mu będzie ujrzeć jeszcze kochaną mateczkę, rodzeństwo... Skąpaną w świetle Dolinę Tęczy, w której Trójka Kochanków trzymała się namiętnie w objęciach przy akompaniamencie dzwoneczków Jima. A to się po prostu stało... Tak niezauważenie i cicho, kiedy wszyscy byli pewni zwycięstwa... Może gdyby nie odwrócił głowy w kierunku tej dziwnej dziewczyny, która nic nie robiła sobie z toczącej się właśnie walki, zdołałby się na czas odsunąć? Tak mało miał teraz czasu... A tyle jeszcze chciał zrobić, przeżyć... Walter przymknął oczy. W jego ciele stopniowo rozchodziła się dziwna niemoc, która paraliżowała wszystkie jego zmysły nie pozwalając nawet na wypowiedzenie jednego słowa.
Lekarz polowy mówił coś o nadziei. Młodzieniec jednak nie chciał się jej chwytać, wiedział, że to była jego ostatnia potyczka, a ten chylący się ku końcowi dzień był jego ostatnim na tej ziemi. W namiocie lekarskim słychać było jęki umierających i rannych, jednak młody Blythe ich nie słyszał. Żył już w innym wymiarze...
Matka stała na stopniach werandy, wypatrując na ścieżce swojego chłopca. Na hamaku pod wielką sosną słodko spała kilkuletnia Rilla, ściskając w objęciach misia z oberwanym uchem. Jim wraz z Krzysiem toczyli krwawą bitwę na morzu, a bliźniaczki zrywały kwiaty w ogrodzie...
Dookoła było tyle kolorów! Dolinę triumfalnie zdobiła utkana z marzeń tęcza...
Było tak spokojnie...
- Waalteer! - radosne głosy zlewały się niemal w jeden.
Czekali na niego...
***
- Odejdź! Nie masz tu żadnej władzy! Nikt poza bólem nie ma tu wstępu! Istnieje tylko ciemność... Jałowy, zabijający wszystko mrok... Światłość nam to zagwarantowała!
- Będziesz musiała mnie przepuścić... - odparła kobieta. - Jednego nie możesz odebrać konającym, odrobiny nadziei!
- I ty nią niby jesteś? - zabrzmiała szyderczo Śmierć.
- Niech on o tym zdecyduje...
***
Walter z trudem otworzył przymknięte powieki. Łatwiej było nie widzieć niczego, zmniejszało to ten uporczywy ból głowy. Teraz jednak, jakaś siła zmuszała go do tego.
I wtedy ją zobaczył. Dziewczynę w prostej niebieskiej sukience. We włosy miała włożoną konwalię, której zapach działał kojąco na zmysły rannego.
Konwalie...Przyniósł je kiedyś matce, jak Jim się zaciągnął... Pamiętał każdy szczegół jej ubioru oraz blask w oczach, gdy powiedziała:
- Pamiętałeś...
Nieznajoma uśmiechała się przyjaźnie. Mówiła coś do niego, mimo, że nie otwierała ust.
- Niedługo odpoczniesz, Walterze... Nic nie mów... - położyła smukłą dłoń na ustach chłopaka.
Przez głowę Waltera przemknęła jedna, jedyna, może nieco absurdalna myśl - Kim ona jest? Czy to Siostra Miłosierdzia, która przyszła mu towarzyszyć w ostatnich chwilach? A może tylko wytwór jego imaginacji jak Kobziarz, którego ujrzał kroczącego dumnie przez Dolinę Tęczy kiedy był jeszcze dzieckiem?
- Zrobimy to powoli, dobrze? - zapytała. - Wyobraź sobie dom... Wracasz do niego po długiej podróży... Właśnie wydałeś swój pierwszy tomik wierszy... - zrobiła znaczącą pauzę. - Na progu wita cię stęskniona rodzina... W przelocie głaszczesz ocierającego się o twoje nogi kota, który zaraz potem z dzikim skowytem ucieka do pobliskiego lasku... Dr Jekyll i Mr Hyde, tak go nazwałeś, czyż nie? - urwała uważnie wpatrując się w twarz żołnierza. - Słyszysz grzmot...
[b]Nad Glen St Mary nadciągnęła burza. Niebo co chwila rozświetlał blask błyskawic. Deszcz bezlitośnie chłostał ziemię. Skurczona dziecięca postać właśnie kierowała się ku bezpiecznemu schronieniu, trzymając nad głową ksiązkę. Nie była to zbyt dobra ochrona przed taką ulewą, niemniej jednak dawała minimalne poczucie bezpieczeństwa, którego każdy tak łaknie. Serduszko chłopca uderzało w przyspieszonym tempie, jakby chciało wyrwać się z piersi. Walter Blythe bardzo się bał, a w pobliżu nie było nikogo, z kim mógłby ten strach dzielić, nie było Jima, który powiedziałby mu, że to głupie tak się bać...
- Pamiętaj, skarbie - nigdy nie jesteś sam... - w głowie dziecka zabrzmiały słowa matki.
Chłopiec spojrzał na majaczące w oddali okna Złotego Brzegu. Zaczął biec coraz to szybciej i szybciej, prawie nie patrząc na drogę... Z każdym metrem rosła w nim odwaga...[/b]
- Una... - wyszeptał Walter. - Nie powiedziałem jej, że... - bolesny skurcz złapał jego serce. Fala bólu uniemożliwiła mu dokończenie zdania.
- Ona wie, że ją kochasz... - Kobieta delikatnie pogładziła bladą twarz rannego. - Dziewczyny znają się na takich sprawach, możesz mi zaufać...
[b]- Będę za tobą tęsknić, Walterze... - lekki rumieniec wypłynął na twarz panny Meredith. - Obiecaj, że wrócisz do nas cały i zdrowy...
Zołnierz tylko się uśmiechnął. Wyciągnął ku niej rękę z bukiecikiem bladych kwiatków.
- Nie zapomnij o mnie... - szepnął.[/b]
- Skądś cię znam... Ta twarz... Wygląda znajomo... - podjął. - Czy oni też cię widzą?
Pokręciła przecząco głową. Niesforny kosmyk płowych włosów wymknął się z jej warkocza.
- Już czas... - łagodna twarz kobiety zajaśniała dziwnym blaskiem. Dziewczyna ujęła Waltera za rękę. - Musisz wstać... To będzie bolało tylko trochę... Jesteś gotowy?
Walter lekko skinął głową. Poczuł lekkie, nieprzyjemne szarpnięcie w okolicy serca. Przez chwilę brakowało mu tchu, w jego ciele wzbierała fala gorąca. Ten dziwny spokój, który stał się później jego częścią był tego warty. Podniósł się z pryczy i ciągle trzymając kobietę za rękę, opuścił namiot. Walter Blythe odszedł...
***
Szli przez Dolinę Tęczy. Mijali jego stare, tak bardzo ukochane miejsca. Ponad wędrowcami świecił staruszek księżyc, oświetlając im dalszą drogę. Złoty Brzeg był dziwnie skąpany w mroku. W tym samym czasie, miejscowy doktor tulił w ramionach zrozpaczoną żonę, której kilka minut wcześniej przekazał wiadomość o śmierci dziecka.
- Teraz mogę ci zdradzić małą tajemnicę... - zwróciła się jego towarzyszka.
- Powiesz mi, dlaczego tak dobrze mnie znasz? - uśmiechnął się.
- Jestem cieniem przeszłości... - odparła.
- Czy ten cień ma jakieś imię? - mrugnął do niej okiem.
- Oczywiście. Jestem Joy... - szepnęła, wsuwając białą rękę pod ramię żołnierza.
______________________________________


Srebrna łza spłynęła cicho po policzku starszej kobiety. Płynęła powoli, jakby chcąc nacieszyć się widokiem świata, póki ma jeszcze okazję, gdyż Maryla Cuthbert rzadko kiedy pozwalała sobie na okazywanie takich emocji. Co prawda, Ania nauczyła ją uśmiechu i wprowadziła w smutny, szary świat panny Cuthbert odrobinę światła, jednak nie potrafiła wskazać jej drogi do wyrażania wszystkich uczuć, także tych negatywnych. Dopiero po wielu latach, na pomarszczonych policzkach kobiety pojawiły się słone krople.
- To nie tak miało być, Mateuszu... - rzuciła z przyganą, wyrywając obrastające grób chwasty swoją kościstą ręką. - Ty pewnie przydałbyś się jej bardziej... - westchnęła. - Zawsze umiałeś znaleźć z Anią wspólny język... Tak, tak - Mateuszu Cuthbert, zazdrościłam ci tego... Dlaczego odszedłeś tak szybko?! - wiedziała, że czynienie wyrzutów zmarłemu nie jest zbyt mądrym posunięciem, zwłaszcza, że ten nie mógł się bronić. Zaspokajało to jednak dziwną potrzebę wygadania się, którą już od tygodnia nosiła w sobie Maryla. Zawsze mogła zwrócić się do Małgorzaty, jednak nie chciała, by przyjaciółka zraniła ją nieświadomie, używając do pocieszenia tego swojego plotkarskiego tonu. - Myślałam, że kiedy nasza dziewczynka poślubi Gilberta wszystko się ułoży... - ciągnęła. - I proszę, bo bajkowym początku, złowieszczy koniec... Dlaczego to przeczuwałam, Mateuszu?! - ostatnie słowa wypowiedziała niemal krzycząc. - Nie potrafię sobie wyobrazić, jak może cierpieć matka po utracie dziecka, ale widząc Anię jestem pewna, że wyraz jej oczu i pełen rozpaczy jęk będą mnie prześladować do końca życia... - panna Cuthbert uspokoiła się odrobinę. - To była dziewczynka... Dali jej na imię Joy... - kolejny zielony pęd wylądował na ścieżce. - Kilka godzin później, mała już nie żyła... Nie potrafiłam tam zostać, Mateuszu. Wiedziałam, że jestem Ani teraz potrzebna, jednak nie mogłam... Przerażały mnie własne uczucia... A przecież te wszystkie lata zmieniły mnie na lepsze! Byłam dla niej szorstka, czego nie mogę sobie żadną miarą wybaczyć...

[b]Po ścianach Domku Marzeń wesoło tańczyły wieczorne cienie. W saloniku państwa Blyhte panowała jednak cisza. Okropna, złowroga cisza...
Przy kominku siedziało ponure zgromadzenie przyjaciół rodziny - był Kapitan Jim, smutno zapatrzony w płomienie, panna Kornelia, wyjątkowo bez nieodłącznej robótki, siedzący w najciemniejszym kącie pokoju Gilbert z twarzą ukrytą w dłoniach... W kuchni zaś, płacząca w ścierkę Zuzanna oraz Maryla i pani Linde, dwie szacowne matrony, wymieniające między sobą spojrzenia.
- Powinnaś do niej pójść, Marylo... - nieoczekiwanie odezwała się Małgorzata.
Palce panny Cuthbert nerwowo zacisnęły się na filiżance.
- Myślę, że potrzebuje teraz samotności... - odparła cicho, skutecznie zagłuszana przez płacz panny Baker.
- Nikt nie chce być sam w takich chwilach. - rzuciła surowo pani Linde.
- Wiesz, że nie znam się na pocieszaniu...
- Nie potrzeba do tego specjalnych umiejętności... - głos Małgorzaty odrobine złagodniał. - Posiedź przy niej tylko...
Maryla podniosła się z rezygnacją. Zuzanna na chwilę oderwała się od szlochania, obdarzając kobietę niezbyt przychylnym spojrzeniem.
- Zajrzę do kochanej pani doktorowej... - wymruczała.
- Nie uważam tego za wskazane. - wtrąciła pani Linde. - Niewiele możesz jej teraz pomóc...
- A ona może? - rzuciła histerycznie - Przepraszam, panno Cuthbert... - gosposia ukryła twarz w ścierce. - Ja się po prostu bardzo martwię o panią doktorową...
Maryla skinęła głową na znak zrozumienia.[/b]

- Dwa dni później wyjechałam... Do dzisiaj nie dostałam od Ani żadnego listu. Małgorzata za to, pisuje do niej regularnie, święcie wierząc, że nawał plotek z Avonlea przywróci naszej dziewczynce siły... - uśmiechnęła się lekko. - Pewnie w tym jej szaleństwie jest jakaś metoda...Szkoda tylko, że ja nie potrafię znaleźć złotego środka... Tak, wiem, co byś mi w takiej chwili poradził... Żebym wróciła do niej i pomogła się z tym zmierzyć...

[b]- Wyjeżdżasz już, Marylo? - w drzwiach jej sypialni zjawił się Gilbert. W świetle poranka wyglądał jeszcze gorzej, poszarzała cera, podkrążone oczy z czającym się w nich bólem... Jak na własnym pogrzebie...Tak bardzo przypominał wtedy Jana...
- Sądzę, że nic tu po mnie... - odparła sucho. - A wiesz, że nie mogę dłużej snuć się po tym domu niczym duch...
Doktor Blythe pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Mam nadzieję, że będziesz dostarczał mi wieści o jej zdrowiu? - spojrzała na niego uważnie.
- Postaram się... - powiedział prawie niedosłyszalnie.
- Rozmawiałam z Anią przed godziną... A w zasadzie, był to raczej monolog... - rzuciła gorzko. - Nie potrafi już nawet mówić o marzeniach... A wiesz najlepiej, że była w tym niepokonana... Poza tym, kiedy przebywała w świecie fantazji, mniej myślała o cierpieniu...
- To był jednak za wielki cios... dla nas wszystkich... - wydusił z trudem.
Nie rozmawiali już więcej, aż do czasu, gdy w dwie godziny później panna Cuthbert opuszczała Wymarzony Domek przy wtórze zawodzenia wiatru. Takie pożegnanie zgotowały jej Cztery Wiatry...[/b]

- Pojadę tam, Mateuszu... Zbyt długo już zwlekałam... - Maryla podniosła się z klęczek. - Oby Wszechmocny dał mi siłę, bym mogła pomoc Ani... Nie przypisuj sobie jednak całej zasługi za to osiągnięcie. - dodała na odchodnym. - W potrzebie potrafię wykrzesać z siebie tak trudne uczucia...


Ostatnio zmieniony przez Gość dnia 09.02.08, 9:21PM, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 28.08.07, 1:40PM    Temat postu:

Uklon niski i usciski dla Ciebie Rillo. Naprawde trzeba sie napocić przy takim opowiadaniu:)
Bardzo ładne :)
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 28.08.07, 5:50PM    Temat postu:

Rillo kochana! Cudowne, poprostu cudowne! Masz talent pisarski, nie ma co :) Twoje teksty są tak przemyślanie napisane, że kiedy je czytam, czuję jakbym chłonęła kolejną książkę. Szkoda tylko, że jak się zatopię wszystko się szybko kończy... :( Pisz dalej!
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 28.08.07, 7:03PM    Temat postu:

Obiecuję się poprawić i pisać dłuższe teksty - mam zamiar stworzyć takie dłuższe opowiadanie w kilku odcinkach. Ale czy tak będzie, zależy od Was, kochani :)

EDIT BY SZYMON :)

Zamieszczam pierwszą część opowiadania :) Nieco krótka, ale postaram się następną napisać w przyzwoitym rozmiarze :) Zresztą, napiszcie sami, jak wolicie - dłuższe wklejane rzadziej, czy krótsze - częściej :) Obiecuję się zastosować :)


Szymon, wybacz proszę, że znowu post pod postem, ale zorientowałam się za późno i nie mogłam już usunąć poprzedniego :oops:



[b]Długa Droga Do Domu[/b]
__________________________________________
[b]Odsłona Pierwsza - Wprowadzenie[/b]


Una Meredith codziennie odwiedzała stację kolejową. Lubiła patrzeć, jak do domów wracają miejscowi chłopcy, teraz młodzi kanadyjscy żołnierze. Bolał ją fakt, że wśród nich nigdy już nie zobaczy natchnionej twarzy Waltera, ale musiała żyć dalej. To mu w końcu obiecała...
Dzień chylił się już ku końcowi, jak w mało ambitnych książkach, których czytanie tak potępiała panna Kornelia. Przeważnie punkt kulminacyjny akcji rozgrywał się o takiej strategicznej porze.
Dzisiaj jednak zrezygnowała z tego rytuału na rzecz spaceru z Bertie'm. Chłopiec męczył Unę od samego rana, a ona nie znajdywała argumentów, by odmówić bratu. Najmłodszy z gromadki Meredithów nie miał zbytniego problemu z prowadzeniem rozmowy. Tego dnia paplał bez ustanku o mającym niebawem nastąpić powrocie Jima. Był bardzo podekscytowany z tego powodu i już snuł plany na ich wspólne wycieczki. Una nie chciała psuć Bertie'mu humoru mówiąc, iż jego ulubieniec może być inny, niż go zapamiętał. Przecież wojna zmienia ludzi, dobrze o tym wiedziała, spoglądając każdego ranka w lustro. Ona sama tak się przecież zmieniła...
- Myślisz, że Flora i Jim się pobiorą? - zapytał śmiertelnie poważnym tonem.
Una roześmiała się tylko.
- Zapewne tak, Bertie... - poczuła nieprzyjemne ukłucie w sercu. Bardzo kochała siostrę, jednak chwilami zazdrościła jej szczęścia.
[i]'Jesteś głupia, Uno Meredith! Natychmiast porzuć tą bezzasadną zazdrość!' - nakazała sobie.[/i]
- A ty kiedy sobie kogoś znajdziesz? - zapytał z ogromną bezpośredniością zarezerwowaną tylko dla dzieci. - Joe Rich podobno się w tobie zakochał... - dodał.
Una szybko przebiegła w pamięci nazwiska. Kiedy natrafiła na to właściwe, bynajmniej nie była zadowolona. Głównym argumentem przemawiającym przeciwko owemu kawalerowi był fakt, że z całą pewnością nie był Walterem, co stawiało młodzieńca na z góry przegranej pozycji. Nie mogła odmówić mu czarującej aparycji i ładnego wyglądu. Panna Meredith jednak podskórnie czuła, że są z dwóch różnych bajek, których bynajmniej nie da się w żaden sposób umiejętnie połączyć, by stworzyć happy end.
- Idziemy na pocztę? - wtrącił braciszek dziewczyny, widząc, jak nieświadomie stawia ona krok na schodku.
Una momentalnie wyrwała się z zamyślenia. Bardzo w tym przypominała swojego ojca, który przeważnie nie dostrzegał świata dookoła siebie, zatopiony w ambitnych rozważaniach.
- Tak, Bertie... - odparła mechanicznie. - Kto wie, może Jim napisał? - uśmiechnęła się lekko.
***
Sina mgła trzymała w swoich objęciach małe, francuskie miasteczko. Oblepiała zrujnowane domy i zabarykadowane ulice. Wciskała się nawet przez wąskie, piwniczne okienka.
Po brukowanej ulicy szła zakapturzona,dziewczęca postać, przypominająca ducha w tym opustoszałym miejscu. Wszyscy mieszkańcy ewakuowali się już przed dwoma miesiącami, jednak ona została. Czy się bała? Okropnie. Codziennie przetaczały się tu setki maruderów, dewastujące już i tak zniszczone mienie i zabierających wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Straszne rzeczy robili z przypadkowo napotkanymi dziewczętami, jej najlepsza przyjaciółka - Beatrice została brutalnie zamordowana, kiedy stanęła w obronie schorowanej matki, którą paraliż przykuł do łóżka. Beatrice nie mogła więc uciekać i słono za to zapłaciła...
Postać w pelerynie cicho wślizgnęła się przez zamaskowane murawą wejście. Jej codzienne wycieczki po prowiant stawały się coraz bardziej niebezpieczne, jednak nie mogła ich zaniechać, odkąd wzięła pod opiekę znalezioną w tym pobojowisku dziewczynkę. Pozostawała jeszcze kwestia owego prawie umarłego żołnierza, na którego własna armia wypisała akt zgonu.
[i]Znalezienie go było czystym przypadkiem, dziewczyna przemykała się po opustoszałym polu walki, kiedy dwaj oddelegowani żołnierze wrzucali trupy do zbiorowej mogiły. Wtedy to rzuciła przypadkowe spojrzenie jednemu z leżących. Przypominał z grubsza jedną z zastygłych woskowych figur i z pozoru niczym się nie różnił od innych zmarłych. Dziewczyna jednak podświadomie czuła, że był jakiś... inny.
Mężczyzna miał ciemne włosy oraz rozległą 'pamiątkę' po szrapnelu. Swieżo zakrzepła krew spływała z kącików jego ust, zabarwiając na karminowo ubrudzony mundur.
Delikatnym ruchem dłoni powiodła po rozległej szramie na szyi zmarłego. Skóra pod dotykiem jej palców wybrzuszyła się kilka razy. Dziwne... Dla pewności, sprawdziła raz jeszcze. Tak, bez wątpienia, ten chłopak dopiero żegnał się ze światem...[/i]
- Emma! - pisnęła mała, skurczona postać siedząca w kącie. - Wróciłaś! Tak się martwiłam! Już myślałam, że coś ci się stało!
- Miałam małe kłopoty... - pospieszyła z wyjaśnieniami wędrowniczka. - Ale zdobyłam coś do jedzenia...
- Spotkałaś złych ludzi? - dziewczynka zmarszczyła nosek.
- Można tak powiedzieć... Popatrz, Lily, co dla ciebie znalazłam... - uśmiechnęła się radośnie, wyciągając zza pazuchy szmacianą lalkę.
- To Gertruda! - krzyknęło radośnie dziecko. - Myślałam, że ją zgubiłam!
- Jak się czuje żołnierz? - zapytała, ściągając z pleców okrycie. - Przebudził się?
- Majaczył tylko. Na moje oko, długo nie pociągnie... Po co go w ogóle stamtąd przytargałaś? Nie lepiej, żeby...
- Cóż, Lily... Sądziłam, że mogę mu pomóc... - przerwała jej Emma.
- Ale jak on umrze, twój trud pójdzie na marne... - zauważyła trafnie.
- Na razie jednak, zrobimy wszystko, żeby tak nie było... - podeszła bliżej leżącego na wiązce słomy mężczyzny.
Wyglądał tak samo, jak od dwóch tygodni - nie dawał żadnych podstaw, by sądzić, iż życie jeszcze się go trzyma, prócz dostrzegalnego tylko kiedy się dobrze wpatrzyło, miarowego unoszenia jego klatki piersiowej.
Emma robiła co mogła, jednak jej środki były dość ograniczone. Materiały opatrunkowe topniały w zastraszającym tempie, a leków praktycznie nie miała. Pozostawała jednak przy nadziei, że organizm rannego sam będzie najlepszym lekarstwem. Musiała wierzyć w tego bezimiennego nieznajomego, gdyż nikt inny tego nie zrobi...
- Walcz... - szepnęła, gładząc zimne czoło chorego. - Nie możesz się poddać... Nie teraz... I nie po tym wszystkim, czego dokonałam, by cię ocalić...
***
- Dobrze, że się zjawiłaś,Uno... Przyszedł do was list z Toronto... - miejscowy listonosz niemal rozpłynął się w uśmiechu na widok mieszkańców Plebanii. - Od niejakiego Josepha Grey'a... To jakiś twój adorator? - zapytał, widząc, że panna Meredith nie spieszy się z odpowiedzią.
- To pewnie jeden z przyjaciół ojca... - wyjaśniła. - Osobiście nie znam nikogo o tym nazwisku...
Joseph Grey... Dziwne... Una była pewna, że skądś go jednak kojarzyła...


Ostatnio zmieniony przez Gość dnia 09.02.08, 9:28PM, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 29.08.07, 1:47PM    Temat postu:

Ciekawe :) Jesteśmy pisarzami na tym forum :)
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 29.08.07, 1:55PM    Temat postu:

Rillo, to bardzo, bardzo ciekawe opowiadanie! Wprost fascynujące! Nie mogę się doczekać dalszych części! :) Mam nadzieję, że zamieścisz je nie długo! :)
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 29.08.07, 3:19PM    Temat postu:

Oczywiście,Marigold :) Dziękuję za uznanie ;)
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 29.08.07, 4:01PM    Temat postu:

Piękne,piękne i jeszcze raz piękne.Nie wiem co powiedzieć.Bardzo mi się podoba.
Już z niecierpliwością czekam na kolejne opowiadanie!
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 29.08.07, 7:10PM    Temat postu:

Jestem... zachwycona, rozanielona, poruszona i... Poprostu brak mi słów. Dziś dopiero przeczytałam o śmierci Waltera. Napisałaś to bezbłędnie! Aż mi sie łezka w oku zakręciła... Pisz, pisz dalej, a ja będę pochłaniać Twoje teksty!
Talent, masz przeogromny talent Rillo! Gratuluję i podziwiam!

P.S. Wydrukuję Twoje opowiadania i wkleję do pamiętnika!

EDIT:
Oh Rillo, wiem, że papuguję Angelę i Szymonka, ale czy mogłabym zamieścić to opowiadanie o śmierci Waltera na blogu? Jest poprostu cudowne... Oczywiście napisałabym, że to Ty jestes autorką.
A tak przy okazji gorąco nakłaniam do założenia bloga z Twoimi tekstami!
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 29.08.07, 7:58PM    Temat postu:

Oczywiście,że możesz :) A co do bloga,to oczywiście,postaram się go założyć :)
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum forum usunięte Strona Główna -> Kącik Literacki Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3 ... 18, 19, 20  Następny
Strona 1 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin