Forum forum usunięte Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Zakurzony Skoroszyt Rillki ;)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 18, 19, 20  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum forum usunięte Strona Główna -> Kącik Literacki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość






PostWysłany: 10.09.08, 3:51PM    Temat postu:

A ja się nie mogę wprost doczekać tych opowiadań, Rillo! Zwłaszcza tych o Rilli & Kenie :D Jejku, z pewnością będą wspaniałe! Elizabeth słusznie napisała, bo chyba wszyscy chętnie poczytalibyśmy o Joscelyn i Hugh’u, prawda? Ale nie waż się zapracowywać, bo o [i]taki[/i] talent trzeba dbać ;)
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 10.09.08, 4:02PM    Temat postu:

Pisanie dla Was to dla mnie najprawdziwsza przyjemność! Kiedy na nowo zagłębiam się w świat kontynuacji przygod bohaterow pani Montgomery odpoczywam jak nigdy ;) Więc nie ma mowy o przepracowywaniu, droga Marillo267 ;)
A teraz, wracam do poprawiania ostatnich odsłon pamiętnikow Ani i Gilberta...
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 15.09.08, 1:19PM    Temat postu:

Przeczytalam cala historie o Walterze, bardzo mnie wcaignela, tylko przyznam szczerze, ze pod koniec troche sie pogubilam przez to, ze powielily sie imiona, tzn syn Emmy mial na imie Walter, a corka waltera- Emma. Tak mi sie to poplatalao, ze w pewnej chwili myslalam, ze ta 48-letnia kobieta jest Ania, a Walter Blythe w koncu wybral Emme nie Une. :P
Sama pisze sporo nawet, ale moje pisarstwo jest nieaniowe, jesli napsize cos w tym klimacie, to na pewno wrzuce.
ps. Przepraszam za brak polskich znakow, ale isze na hiszpanskiej klawaiturze.
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 22.11.08, 8:56AM    Temat postu:

Wszyscy kochamy prezenty.
Dajemy je osobom, które darzymy przyjaźnią, rozsyłamy je w postaci uśmiechu nieznajomym...

Dlatego postanowiłam zrobić małe literackie "cuś" dla mojej wspaniałej Bratniej Duszyczki z aniowego forum ;)


[color=blue][b]Kochanej Marigold[/b][/color] :*


[size=18][b]Wiązanka z różowych róż - dla Persis Ford[/b][/size]

Pozostała im tylko jedna godzina. Sześćdziesiąt minut do ślubu Kena i najmłodszej pociechy Blythe'ów.
Córka Leslie i Owena stała dumnie naprzeciwko ukochanego starszego brata. Kenneth uśmiechnął się pod nosem. Jego mała siostrzyczka zgrywała Lodową Królową, kiedy czuła się zażenowana, albo nie wiedziała co powiedzieć. Teraz to właśnie na Persis spocznie odpowiedzialność za rodziców, gdyż nie zanosiło się na jej rychłe zamążpójście.
Mieszkańcy Glen St Mary uważali pannę Ford za drugą Kornelię Bryant, chociaż ich rozumowanie było całkowicie błędne. Dziewczyna nie ziała nienawiścią do męskiego plemienia, jednakże nie zamierzała uprawiać szeroko zakrojonej polityki prorodzinnej.
Persis chciała się kształcić. Sprawić, by świat kręcił się w przeciwną stronę. Kochała swoją niezależność.
- To dla ciebie, Polciu - Ken łagodnie uszczypnął siostrę w rumiany policzek, po czym wręczył jej okazały kwiat.
- Pamiętałeś. - wyszeptała ze zdziwieniem.
Pierwszym wielkim marzeniem małej Persis było dostanie róży w dniu Bożego Narodzenia. Nie byle jakiej - tej rosnącej w ogrodzie nieopodal Wymarzonego Domku - różowej z białymi, przypominającymi muśnięcia motylich skrzydeł, kropeczkami.
Dostojny kwiat rozsiewał wokół siebie upajającą woń, wdzierając się do najgłębszych zakamarków duszy młodej panny.
Czy to piosenka? Delikatne dźwięki pianina niesione przez zimowy wiatr? A może to tylko radosne uderzenia serca?
- Nie zapomnisz o mnie, prawda?
Pokręciła przecząco głową.
- Ken, obiecasz mi coś?
- Co tylko zechcesz.
- Obiecaj mi, że ofiarujesz ten kwiat mojej przyszłej bratowej jako prezent na nową drogę życia. Powiedz Rilli, że przekazuję jej moje największe szczęście - złożyła pocałunek na delikatnych płatkach - Niech dba o moją różę... - uśmiechnęła się zagadkowo. - I o ciebie też, jak już nie będzie miała nic innego do roboty... - dodała nieco uszczypliwie.
- Nie chcesz mojej róży? - udał niezmiernie urażonego - A tak się starałem!
Persis wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Już nie. Widzisz, braciszku, za pół roku wychodzę za mąż. Dobre czary nie są mi już potrzebne! Colin Richardson, nauczyciel śpiewu, wreszcie przemógł strach przed naszymi rodzicami, wyznając swoje gorące uczucie do mojej skromnej osoby.
- A co z twoimi ambitnymi planami podbicia świata? - zażartował.
- Cóż, Ken, poczekają na kolejne Boże Narodzenie...

[size=18][b]Wiązanka z konwalii - dla Shirley'a Blythe[/b][/size]

Mateczka żartobliwie nazywała Shirley'a Chodzącą Tajemnicą. Dużo w tym było prawdy, gdyż "Mały Murzynek" był najbardziej skryty z całego potomstwa Blythe'ów.
Nie lubił ryzyka jak Jim, ani nie interesował się literaturą jak Walter. W szkole także niczym specjalnym się nie wyróżniał. Może jedynie siłą spokoju, która była największym orężem Shirley'a. Młodzieniec dużo rozmyślał o otaczającym go świecie, jednakże z nikim się tymi rozważaniami nie dzielił.
Prawie nigdy. Należało nadmienić, że jedyną osobą, z którą po wojnie poczuł nić porozumienia była nieśmiała córka pastora.
Często widywał Unę w Dolinie Tęczy. Spędzała czas samotnie, wsłuchując się w spokojną melodię dzwoneczków zawieszonych na smukłych ramionach Trójki Kochanków.
Sam nie wiedział dlaczego, ale lubił na nią patrzeć z ukrycia. Być może sprawił to fakt, że nie afiszowała się tak ze swoją żałobą po zmarłym ukochanym?
Shirley doskonale zdawał sobie sprawę z uczuć panny Meredith do Waltera. Pojęcie miłości było dla młodego Blythe'a czystą abstrakcją - nigdy nie znajdował dość czasu i ochoty, by umówić się z ładną dziewczyną. Jim często pokpiwał, że z takim podejściem do sprawy ani chybi zostanie starym kawalerem jak niejaki Mateusz Cuthbert. Z tym, że brat Maryli kobiet się zwyczajnie lękał, a Shirley praktycznie ich nie zauważał. Miał tyle lepszych rzeczy do roboty...
Tego dnia po raz pierwszy do niej dołączył. Bez zbędnych słów usiadł obok dziewczyny, ściskając w dłoni kilka delikatnych, bladych kwiatków.
Robił się ogromnie sentymentalny na starość.
- Często tu przychodzisz? - zapytał po długiej chwili, chociaż doskonale znał odpowiedź.
- Tylko wtedy, kiedy tęsknię. - Una wbiła wzrok w zielone poszycie. - A tu, w Dolinie Tęczy jest jakby bliżej nieba... Myślisz, że to się zmieni? - dodała. - Że będzie nam jeszcze kiedyś dobrze w życiu?
- A co mówi na ten temat Biblia twojego ojca?
- Mówi, że zawsze należy mieć nadzieję... - odpowiedziała dziewczyna.
- Weź je - Shirley nieśmiało wyciągnął rękę w kierunku panny Meredith. - Waltera już z nami nie ma, więc pomyślałem, że może ja... - urwał gwałtownie.
- Konwalie... - wyszeptała panna Meredith.
- Podobno zaklęto w nich śmiech i magię elfów. Przy tym przynajmniej zawsze obstawał Walter. - uśmiechnął się - Niezmiennie przekonywałem go, że to brednie, niemniej jednak teraz widzę, że miał rację.
Bowiem na smutnej twarzyczce Uny jakby wstało słońce.
Shirley był pewien, że za rok, o tej samej porze zjawi się w Dolinie Tęczy z bukiecikiem konwalii.
Przynajmniej tyle może zrobić dla zmarłego brata...


[size=18][b]Wiązanka ze słoneczników - dla Marigold Lesley[/b][/size]


Smukła dziewczęca postać leżała w wysokiej trawie, przyciskając do piersi twardą łodygę słonecznika.
Tak, powinna się zachowywać jak na 20 - latkę przystało. Wszyscy jej to powtarzali. Prawie wszyscy - jedynie kochana ciocia Marigold była odmiennego zdania.
Twierdziła, że odrobina baśni nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
Dwa dni później, panna Lesley znalazła na progu dorodnego słonecznika z dołączoną doń karteczką "Od słońca dla słońca".
Tekst może nie był zbytnio porywający, ale wzbudził w serduszku Marigold dziwne drżenie.
Kochała słoneczniki, odkąd gdzieś przeczytała, że stanowią wcielenie mitycznego bóstwa Słońca, przemierzającego co ranek Ziemię na swym ognistym rydwanie.
Prawie bez tchu dobiegła do swojej samotni. A więc był ktoś specjalny, wyśniony! Nie mogło być inaczej, nasłuchała się w końcu tyle o adoratorach przyjaciółek i przetańczyła wiele wesel, których tematem przewodnim były swaty.
W wyobraźni snuła porywające plany ucieczki z nieznanym ukochanym, w razie, gdyby klan Lesley'ów nie zezwolił na ślub. A potem... Potem mieszkałaby gdziekolwiek, nawet w osamotnionej chacie w środku lasu. Byleby miała go przy swoim boku.
Zatopiona w swoich słodkich rozważaniach, nie dostrzegła postaci małego chopca w połatanych spodenkach.
Malec chrząknął znacząco, starając się upodobnić swój głos do dojrzałego, męskiego.
- Podoba się panience kwiat?
Marigold drgnęła. Jej złote rojenia o księciu z bajki rozsypały się jak domek z kart.
- Bardzo. Powiedz mi, chłopczyku, kto go przysłał? Chyba, że to tajemnica...
- Nie - dzieciak pokręcił przecząco głową - To prezent dla panienki. Ode mnie - zakończył z nietajoną dumą. - Panienka Marigold jest taka śliczna! - w oczach małolata ujrzała autentyczny podziw.
- Czym sobie zasłużyłam na takie względy? - panna Lesley z trudem tłumiła szeroki uśmiech wypływający na jej twarz.
- Bo ja chciałbym się z panienką ożenić. Nie teraz, oczywiście, ale za kilka lat, jak dorosnę. - ton głosu chłopca dobitnie pokazywał, że swoją "pełnoletność" zamierza świętować w przeciągu najbliższych 20 miesięcy.
- Ale my się w ogóle nie znamy!
- Dobrze. Co więc panienka chce o mnie wiedzieć? - malec usiadł na trawie, wpatrując się uważnie w Marigold.
[i]Wspaniały początek na powieść![/i] - uśmiechnęła się w duchu 20 - latka. - [i]Chyba na prawdziwe porywy serca muszę zaczekać jeszcze kilka lat...[/i]

[size=18][b]Wiązanka z chabrów - dla Zuzanny Baker[/b][/size]
Pokój Zuzanny zawsze pachniał lasem, zapewne z tej prostej przyczyny, iż południowe okna posiadłości Bakerów wychodziły na sosnowy gaj.
Tego dnia jednak, do subtelnej nuty zapachowej dołączyła inna, piękniejsza woń. Woń najcenniejszego ze wszystkich możliwych skarbów, woń płynąca z najdroższego serca.
Lilian Baker kochała kwiaty i kiedy tylko jej ukochana córeczka odrosła od ziemi, zaczęła ją uczyć subtelnej mowy roślin. Stawiała jej za wzór dostojną różę i skromną stokrotkę, niemniej jednak, mała Zuzia najbardziej upodobała sobie chabry.
Pokochała je od pierwszej chwili, kiedy to ujrzała samotny, błękitny kwiatek otoczony wysoką trawą.
- Mamusiu, tylko spójrz! - krzyknęła uradowana, ciągnąc Lilian za rękę w celu pokazania swojego znaleziska. - Popatrz, jaki piękny!
- Królewski kwiat. - zgodziła się matka. - W oczach ludzi jest zwykłym chwastem, jednak jego prostota i niewinność wynosi go ponad inne, bardziej arystokratyczne gatunki... - ciągnęła w zadumie - Najlepiej się czuje w otoczeniu falujących zbóż, dających mu poczucie bezpieczeństwa, bez przyjaciół więdnie. Uśmiecha się do pochylających nad nim ludzi swoimi błękitnymi płatkami, jakby chciał przeprosić za kłopot... Pospolity, ale jednocześnie pożyteczny. Zuziu, kochanie, nigdy nie lekceważ chabrów. To głównie dzięki nim nasz świat staje się piękniejszy.
Dziewczyna przechyliła główkę, mnąc w drobnych rączkach rąbek koronkowego fartuszka.
- A ja, mamusiu? Do jakiego kwiatu jestem podobna?
Lilian tylko uśmiechnęła się tajemniczo, przytulając Zuzannę.
*
Zuzanna porządkuje niewielką szafkę w swojej sypialni. Nie zaglądała do niej od początku wojny. Teraz, po pięciu latach niepokoju mogła zająć się tylko sobą.
Kochana pani doktorowa poleciła jej udać się na "miesiąc miodowy", jednak Zuzanna czułaby się nieswojo z dala od rodziny Blythe'ów. Od swojej rodziny.
Niespiesznie przekłada rzeczy z miejsca na miejsce, nie zwracając zbytniej uwagi na to, co ma w rękach. Myśli starszej pani krążą po dawnych czasach jej dzieciństwa. Przez uchylone okno wpada ciepły podmuch wiatru, przynosząc ze sobą radosne echo śmiechu z Doliny Tęczy.
Zupełnie przypadkowo natrafia na małą, pożółkłą książeczkę opatrzoną podpisem "Mój pamiętnik". Nazwa sama w sobie myląca, gdyż zeszycik nie zawiera intymnych zwierzeń nastolatki, a szczegółowy spis rozmaitych kwiatów. Pomiędzy kartkami Zuzanna odnajduje mały, pomarszczony kwiateczek o ledwo dostrzegalnym niebieskim odcieniu.
- Nie mówiłaś wtedy o roślince, mamo - szepcze do siebie gosposia - Miałaś na myśli mnie...
Nie zauważa nawet, że kilka minut wcześniej do pomieszczenia wszedł wysoki młodzieniec, przypatrujący się niani spod zmrużonych wesoło powiek.
Podnosi wzrok na swojego "Małego Murzynka".
- Wszystko w porządku, Zuzanno? - pyta rozbawiony chłopak.
- Tak, kochanie. Po prostu twoja piastunka odkryła ważną prawdę... Widzisz, Shirley'u, jestem chabrem.
- Chabrem? Czy to jakaś kolejna historia, o której nie słyszałem? - jest wyraźnie zaciekawiony - Opowiedz, proszę.
I Zuzanna opowiedziała.


[size=18][b]Wiązanka z czerwcowych lilii - dla Maryli i Mateusza Cuthbertów[/b][/size]


Osiemnaste urodziny Maryli przemknęły niezauważenie w natłoku zwykłych, codziennych spraw. Panna Cuthbert była zbyt zajęta opieką nad schorowaną matką, by mieć czas na zabawę. Poza tym, zdawać się mogło, iż jubilatka w ogóle o swoim święcie zapomniała.
Co nie było prawdą. Tkwiące w niej głęboko poczucie obowiązku zagłuszało jednak ból spowodowany towarzyską pustynią.
Kiedy na kościelnym zegarze wybijała północ, drzwi do sypialni Maryli uchyliły się z cichym skrzypnięciem, które wychwyciło jednak czujne ucho śpiącej dziewczyny.
- Spisz? - usłyszała przytłumiony głos brata.
Pokręciła przecząco głową, chociaż prawdopodobieństwo, że chłopak zobaczy jej gest równa była zeru z powodu egipskich ciemności.
- Ty za to powinieneś. - dodała z surowością - Przez cały dzień ciężko pracowałeś na polu.
- Nie miałem wtedy czasu, by... - zająknął się.
- By co? - przerwała - Mateuszu, nie znoszę, jak tak zaczynasz coś i nie kontynuujesz.
- By złożyć ci życzenia - niemal wyszeptał, oblewając się rumieńcem. - Dzisiaj stałaś się dorosła.
Maryla zapaliła lampę. Jasne refleksy uczyniły pokój bardziej przytulnym.
- Nonsens - powiedziała szybko, nieco zażenowana.
- Nie kupiłem ci prezentu... Ale nie przychodzę z pustymi rękami. - wyciągnął zza pleców bukiet czerwcowych lilii, ukochanych kwiatów siostry. - Wiem, co zaraz powiesz - uprzedził jej replikę - Powiesz, że to istne marnotrawstwo i że miejsce lilii jest w ogrodzie.
- Wcale nie... - w kącikach oczu Maryli pojawiają się łzy - Powiem, że mam najwspanialszego brata na świecie! - szczupłe ramiona dziewczyny zacisnęły się na szyi młodzieńca. - Dziękuję, Mateuszu...
*
Maryla delikatnie gładzi dłonią omszały nagrobek. Tego dnia świętuje swoje 75 urodziny i nie wyobraża sobie spędzenia ich bez brata.
- Dziękuję, Mateuszu - powtarza po raz setny, kładąc na płycie samotną czerwcową lilię - Dziękuję, że nigdy nie zapomniałeś...


Ostatnio zmieniony przez Gość dnia 04.02.09, 4:05PM, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 23.11.08, 2:06PM    Temat postu:

Rillo, Bratnia Duszyczko, Mistrzyni Pióra... Jesteś cudowna i kochana! :* Bardzo Ci dziękuję za spełnienie mojego marzenia! Dziękuję za te cudowne opowiadania! Cóż za przepiękne tytuły... Jesteś niesmowita, Mistrzyni Pióra! Dziękuję, dziękuję, dziękuję! :* Przepiękne! A ja jestem dzięki Tobie przeszczęśliwa!
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 06.12.08, 8:31PM    Temat postu:

Masz talent dziewczyno! Podpisuję się pod każdy wpis Marigold, bo w pełni się z nią zgadzam!
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 01.01.09, 7:23PM    Temat postu:

Owe nostalgiczne pożegnanie z alternatywną historią Ani i Gilberta dedykuję wszystkim Bratnim Duszyczkom. Jesteście wspaniali!



[b]Z Pamiętnika Marzycielki - Wpis Ostatni.[/b]
Historia lubi zataczać koło. Przekonałam się o tym na własnej skórze, kiedy na zawsze wróciłam do kochanego Avonlea i na nowo objęłam posadę w szkole.
Dawna Ania nic się nie zmieniła. No, może bardziej dojrzała... Niestety, drażliwość na punkcie włosów pozostała.
Spacerowałam właśnie Aleją Zakochanych, kiedy natknęłam się na Gilberta.
Chodziliśmy wokół siebie, wykonując jakieś dziwne, sztywne ruchy. Ów specjalny taniec cieni tańczony przez dwoje kochających się ludzi, którzy nie mogą, czy nie mają odwagi nic powiedzieć.
- Żenisz się. - stwierdziłam z lekkim ukłuciem gdzieś w okolicy serca.
Nie ma co, wspaniałe powitanie.
- Kiedyś musiało to nastąpić. - uśmiechnął się - Poza tym, rodzice kochają Julię.
Jakby to wszystko wyjaśniało...
- Zasłużyłeś na szczęście, Gilbercie. - spuściłam wzrok.
- Dalej, Aniu, powiedz to. - jego oczy się śmiały - Widzę, że siłą powstrzymujesz się od komentarza.
- Zgoda, ale to twoja kwestia - zastrzegłam, starając się rozładować sytuację żartem - Nieco to dziwne, że pobieracie się po zaledwie dwóch miesiącach znajomości.
- Żałujesz decyzji o poślubieniu Roya? - zmienił temat, wpatrując się we mnie uważnie.
- Tylko czasami - nie mogłam uwierzyć, że to powiedziałam, jednak mimo wszystko dalej brnęłam w zaparte - Wtedy, kiedy serce najbardziej boli, w niczym nie znajdując ukojenia. Wtedy, gdy nie mam z kim się porządnie pokłócić... Ale mimo wszystko, jestem z nim szczęśliwa, Gil. Tyle mi przecież dał! Piękny dom w Avonlea, wspaniałego synka... No i jest tym księciem na białym koniu, o którym zawsze marzyłam! To aż za dość dla biednej sieroty.
- Aniu...
- Nic nie mów. Po prostu mnie przytul - wyszeptałam.
Musiałam zapamiętać jego zapach na zawsze.
Od strony Jeziora Lśniących Wód nadchodził Roy, trzymając za rękę Mateuszka.
- Chyba muszę już wracać - wyzwoliłam się z objęć przyjaciela.
- Zobaczymy się jeszcze? - zapytał.
Uśmiechnęłam się zagadkowo. Nie mogłabym spotkać się z nim bez rozdrapywania ukrytych w sercu ran.
Wiedział o tym.
- Może kiedyś, Gilbercie... Kiedy znowu będziemy beztroskimi nastolatkami. Może wtedy uda nam się zmienić historię?
To miało być ostateczne pożegnanie.
Po co kusić serce, które powinno bić tylko dla mojego męża?
To, co stało się pomiędzy mną a Gilbertem było wyłącznie młodzieńczym zauroczeniem, dalekim do prozy codzienności.
Pozostanie na zawsze we wspomnieniach dawnej Ani Shirley, której jeden wybór zaważył na całym życiu.
Jak długo będzie biło moje serce, nikt się nigdy nie dowie, ile naprawdę dla mnie znaczył niejaki Gilbert Blythe.

*

- Od kilku dni ci nie mówiłem... - młody człowiek zrobił tajemniczą minę.
- Czego, Roy? - odparłam zapatrzona w dal.
Nasz synek radośnie podskakując łapał spadające z drzew liście.
- Że cię kocham.
Wsunęłam dłoń pod ramię męża. Przed nami otwierał swe podwoje przyozdobiony złotem i czerwienią stary ogród Heleny Gray.
Zmrużyłam oczy, wdychając ostatnie zapachy tej jesieni. Jeśli będziemy z Royem cierpliwi, to z pewnością doczekamy naszej kolejnej wiosny...

[b]Znalezione w gabinecie doktora Blythe[/b]
Starsza pani sprzątała właśnie zagracone biurko swojego pracodawcy, kiedy przypadkiem natknęła się na świstek papieru zapisany drobnym, wyraźnym pismem Gilberta...

[i]Czy można przejść przez niebo i zapomnieć o nim?
Mija dwunasty rok, odkąd walczę ze wspomnieniami o Ani. Dzięki Julii mocno one przybladły, jednak mam świadomość, że prawdopodobnie nigdy całkiem nie znikną.
Poza tym, nie chciałbym ich utracić. Dzięki nim zrozumiałem potęgę uczucia i zyskałem świadomość, że jeśli się kogoś kocha, to czasem należy pozwolić mu odejść.
Czasami dręczyłem się myślami, dlaczego nie walczyłem o nią bardziej, tyle nas przecież łączyło...
Jednak kiedy ujrzałem ją z Royem i Mateuszkiem zrozumiałem, że tworzą wspaniałą rodzinę, w pełnym tego słowa znaczeniu. Bowiem rodzina, w której nie ma wzajemnego szacunku, przyjaźni i miłości, jest tylko podstawową komórką społeczną.
Natknąłem się na nią podczas spaceru, prawdopodobnie po raz ostatni. Na szczęście, obyło się bez intymnych wynurzeń i wzajemnych niedomówień.
Rozstaliśmy się po przyjacielsku, tylko na to mogliśmy sobie pozwolić. Czyżby życie z nas zakpiło, wikłając w związki, które nie powinny były zaistnieć? A może to my niewystarczająco walczyliśmy ze światem?
Zostawiam za sobą to wszystko, muszę to zrobić dla Julii.
Czy ją kocham? Z pewnością. Dziękuję Bogu za to, że ją spotkałem.
Julia przywróciła mnie światu, zamierzam więc ofiarować mojej przyszłej żonie wszystko, czego tylko zapragnie. Także to, co pozostało z mojego serca...
Bajki zachowajmy dla dzieci.
Sami zacznijmy żyć przyszłością.[/i]


&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&

[b]EPILOG[/b]

Dorota spokojnie popijała popołudniową herbatkę, kiedy sielankowy nastrój przerwała jej najstarsza pociecha:
- Popatrz, mamo, co przyniósł listonosz! - dziewczyna w podskokach wbiegła do salonu. - Ciocia Ania przysłała nam świąteczne wydanie "Gościa Avonlejskiego"!
Pani West z zaciekawieniem sięgnęła po gazetę, po czym zagłębiła się w obszernym artykule.

[i][b]"Spostrzegacz" donosi...[/b][/i]

[i]"... Ach, co to był za ślub! Nasza spokojna wioska nigdy nie była świadkiem tak cudownego widowiska!
Urocza panna młoda wyruszyła do kościoła z użyczonej na tę podniosłą okazję posiadłości państwa Gardner. Orszak pary młodej był zaiste imponujący, należy przypuszczać, iż rodowe fortuny zostały znacznie uszczuplone, jednakże jesteśmy dobrej myśli(...)
Jedynym niemiłym incydentem zakłócającym harmonię uroczystości był mały wypadek przy stawie. Świeżo upieczona pani Rivers usiłowała przekonać małżonka do słuszności swoich poglądów, po czym, całkowitym przypadkiem, wepchnęła pana Antona do sadzawki Barrych, nazywanej przez romantyczne avonlejskie dusze Jeziorem Lśniących Wód.
Słynący z krewkiego usposobienia pan Anton pociągnął panią swego serca za sobą(...)[/i]

Młodsza siostra byłej panny Gardner uśmiechnęła się pod nosem.
- Kochana Alinka - wyszeptała z czułością - Zawsze musi narobić wokół siebie tyle zamieszania...

[i](...)Z nieoficjalnego źródła wiemy, że już za miesiąc ponownie zabiją kościelne dzwony! Tym razem przemiła pani doktor z miejskiego szpitala zamierza stanąć na ślubnym kobiercu z kolegą po fachu..."[/i]

*
Maryla Cuthbert jeszcze nigdy nie była taka szczęśliwa jak wtedy, kiedy po raz pierwszy trzymała w ramionach swoją przyszywaną wnuczkę. W tym samym czasie pani Małgorzata Linde z nietajoną dumą czytała sobotnie wydanie miejscowej gazety.

[i][b]"Podwójne narodziny - złączony los?"[/b][/i]

[i]Ostatnia noc przyniosła rekordowy spadek temperatury.
Nie przeszkodziła jednak w przyjściu na świat dwójki uroczych dzieci, chłopca i dziewczynki. Czyżby sprawdzało się ludowe przekonanie o magii godziny i dnia narodzin?(...)
Starszy brat małej damy, Mateusz Gardner, nie posiada się ze szczęścia(...)[/i]

*

Mateusz i Fred stali się obiektem zainteresowania dziennikarzy na kolejnej promocji dzieł Ani Gardner.
- No dalej, uśmiechaj się, bracie! - wymruczał mu do ucha mały Wright. - Kobiety są czułe na takich przystojniaków jak my!
- Zostałem unieśmiertelniony na wieki... - odparł ze wzruszeniem syn rudowłosej nauczycielki.

[i]"(...) książki pani Gardner to prawdziwa kopalnia niezwykłego humoru i niezwykłych zdarzeń! Nikt nie wróżył aż takiego sukcesu tomikom jej opowiadań o szkolnych przygodach dwóch avonlejskich urwisów(...)
Opowiadania rozeszły się w wielu egzemplarzach, doczekując się aż trzech obszernych kontynuacji. Obecnie planowana jest reedycja całego cyklu(...)"[/i]

*
Filipa Blake z zaciekawieniem sięgnęła po leżący na stoliku egzemplarz "Wieści". Na głównej stronie znalazła bowiem wzmiankę o rodzinie przyjaciółki...

[i]"Pan Roy Gardner, znana osobistość z Kingsport, zmienił zakres swojej działalności. Lwią część rodowej fortuny zainwestował w rozbudowę wsi. Zyski już przekroczyły najśmielsze oczekiwania, powiększając tym samym bajeczny majątek jego arystokratycznej rodziny.
Mieszkańcy Avonlea jednomyślnie udali się do urn wyborczych głosując na swojego dobroczyńcę(...)"[/i]

- Punkt dla ciebie, Aniu Shirley! - roześmiała się pastorowa - Jak udało ci się przemienić Pana Wyśnionego w tak aktywnego społecznika? Królowo Anno, zaiste jesteś wielka!

*

[i][b]Z kroniki parafialnej...[/b][/i]

[i]"Podsumowując, rok 1912 zapisał się wyjątkowo w avonlejskich kronikach.
Po raz pierwszy odbyło się bowiem tak huczne weselisko. Na uroczystości stawiło się wielu znamienitych gości z Kingsport, by współuczestniczyć w przysiędze wiecznej miłości Mateusza Gardnera i niejakiej Anny Kordelii Wright.
Brat panny młodej, sam szczęśliwie zaręczony z Laurą, córką wielebnego Wilkesa, zaprzeczał jakiegokolwiek wkładu w owy mariaż, jednak diabelski uśmiech, który ani na chwilę nie schodził z twarzy Freda nakazywał wątpić w jego słowa(...)"[/i]

*

[i][b]"Spostrzegacz" niezwłocznie donosi...[/b][/i]

[i]Na głównej ścianie miejscowej szkoły wyryto kolejne nazwiska.
Jak wieść niesie, czternastoletnia panna Gardner po raz kolejny śmiertelnie obraziła się na swojego najlepszego przyjaciela.
Znając trudne charaktery Marilli i Jana Blythe'a, zimna wojna na spojrzenia będzie trwała bardzo długo.
Optymiści jednak przewidują, że zdążą się oni pogodzić przed zimowym balem w Charlottentown.
W końcu to nie pierwsza i nie ostatnia kłótnia tego uroczego duetu(...)"[/i]


Ostatnio zmieniony przez Gość dnia 01.01.09, 7:44PM, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 01.01.09, 8:29PM    Temat postu:

Kochana Rillo, dziękuję z całego serca za piękny prezent noworoczny :*
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 02.01.09, 1:48PM    Temat postu:

Ooooo.... Rillo! To było cudowne! Niesamowite i przepiękne! Dołączam do podziękowań Aniulki! Cudowne opowiadanie! Niezwykle ciekawie połączyłaś nowe wieści, które poznajemy dzięki gazecie! Mistrzyni! :)
Powrót do góry
Gość






PostWysłany: 05.02.09, 8:58PM    Temat postu:

Oto i kolejne moje opowiadanie ;)

Na początku chciałabym jednak zaznaczyć, iż nie czytałam książki B. Wilsona, więc wszelkie zbieżności dotyczące akcji czy też imion są absolutnie przypadkowe.

_________________________

[color=green]Marigold poświęcam[/color] ;)


[b]BEFORE GREEN GABLES :)[/b]


[b]Bolingbroke, Nowa Szkocja, 28 marca 1866r[/b]

Mały żółty domek na przedmieściach tonął w subtelnych pocałunkach zachodzącego na różowo Słońca. Okolica skąpana była w ciszy do czasu, gdy zaaferowana ptasia mama zaczęła śpiewnie wzywać swe pisklęta.
Na żwirowanej alejce zadudniły szybkie, lekkie kroki. Wysoka, modnie ubrana kobieca postać, dzierżąca pod pachą sporych rozmiarów pakunek, zbliżała się do drzwi.
Panna Harris była mocno spóźniona, jednakże miała nadzieję, iż ten nietakt zostanie jej wybaczony. Gdyby nie opieszały dostawca sprawunków, już godzinę wcześniej miałaby skompletowany podarunek dla nowonarodzonej córeczki przyjaciół.
Słońce zaś ciągle zwlekało z odejściem, zapatrzone w małą, ukrytą za zwojami materiału, dziewczynkę, śpiącą w bezpiecznych ramionach swojej mamy.
- Wyrośnie kiedyś na prawdziwą piękność - wyszeptała Berta, spoglądając porozumiewawczo na męża i gościa.
- Ma dopiero dwa tygodnie, a już owinęła sobie wszystkich wokół palca - rudowłosy mężczyzna usiadł obok żony, delikatnie głaszcząc główkę maleństwa.
- Szkoda tylko, że w dalszym ciągu nie mamy dla niej imienia - westchnęła pani Shirley, mrugając porozumiewawczo.
- Może nazwiesz ją po którejś babci? - zasugerowała elegancka kobieta, patrząca jak urzeczona na sielankowy obrazek - Catherine i Jane to takie ładne imiona...
Berta podniosła na nią wzrok, uśmiechając się lekko. Wespół z Walterem myśleli nad tą sprawą przez ostatnie kilka dni, dochodząc do jednego wniosku.
- Moja kochana przyjaciółko - zaczęła z powagą - Czy uczyniłabyś nam ten zaszczyt, dzieląc z malutką imię?
Kobieta poczerwieniała mocno, nieświadomie zaciskając palce na torebce.
- Mówisz poważnie? - zapytała skołowana panna Harris.
- Jak najbardziej. - odpowiedział Walter.
- Ale przecież to takie... pospolite imię.
- Moja droga, nie pamiętasz już jak kiedyś wspólnie uznałyśmy, że to "pospolite" miano ukrywa wspaniałą duszę? - Berta wyciągnęła ramiona do siedzącej naprzeciwko Anny Marii, ostrożnie podając jej tłumoczek.
- Spójrz na nią i sama zdecyduj - dodała, pewna zwycięstwa.
Malutka przebudziła się na chwilę, przecierając małymi rączkami swoje śliczne, duże oczka. I patrzyła wytrwale na toczącą się na twarzy nieznajomej swoistą grę uczuć.
- Witaj na świecie, mała Aniu... - powiedziała cicho.


[b]Bolingbroke, Nowa Szkocja, 26 czerwca 1866r[/b]

Elegancki, stojący w kącie zegar wybijał czwarte z sześciu uderzeń, kiedy w salonie zjawiła się ostatnia matrona. Wydarzenia mające miejsce zaledwie dwa dni wcześniej zmusiły zacne niewiasty do zaaranżowania spotkania w szerokim gronie w celu przedyskutowania palącej kwestii osieroconej dziewczynki.
Trzy starsze niewiasty były bowiem sąsiadkami biednych Shirley'ów i zarazem aktywnymi członkiniami parafialnego Komitetu Ochrony Sierot.
- Gdzie ta nieznośna dziewczyna? - zapytała pani Wilkins, lustrując wzrokiem pomieszczenie. W końcu nie sposób było radzić bez przedmiotu dyskusji - Miała się tu zjawić z dzieckiem jeszcze przed nami. Punktualność twojej córki, Mary Alice, pozostawia wiele do życzenia, ot co.
Mary Alice Harris westchnęła głęboko. Sprawa wydawała się trudniejsza niż początkowo mogły przypuszczać. Jane i Matilda nie miały jeszcze pojęcia o szalonym pomyśle Anny, a ona sama nie czuła się na siłach, by informować o tym przyjaciółki.
- Widzisz, moja droga, chyba wszystko nieco się skomplikowało - zaczęła nieśmiało.
- Skomplikowało? Co przez to rozumiesz? - pulchna niewiasta nerwowym ruchem poprawiła osuwające się jej na nos okulary.
- Przecież sprawa jest całkiem jasna - wtrąciła pani Jasper - Rodzice nie żyją, więc małą należy oddać do sierocińca. Absolutnie niemożliwe jest wymienianie się dzieckiem między sobą jak to dotychczas czyniłyśmy. To w końcu stworzenie Boże - nagły przypływ chrześcijańskich uczuć Matildy, Mary Alice skwitowała poważnym skinieniem głowy, chociaż ostre słowa same cisnęły się jej na wargi.
- Brzmi rozsądnie - zawyrokowała Jane Wilkins.
- Nie sądzę - usłyszały młody, pewny głos należący bez wątpienia do panny Harris - Mała ma rodzinę.
- Chyba nie mówisz o starej i zniedołężniałej ciotce Berty? Ta kobieta ma siedemdziesiąt lat i własne problemy na głowie - obruszyła się pani Wilkins - Nie możemy obarczać biedaczki takim kłopotem.
- Nie uważa pani, że to nieco egoistyczne podejście do sprawy naszej małej podopiecznej?
- Anno Mario Harris, zapominasz się! - Mary Alice postanowiła interweniować.
- Wybacz, matko - odparła chłodno młoda panna - Chciałam tylko powiedzieć, że oddanie niemowlęcia do sierocińca zakrawa na najzwyklejszą wygodę. Ania powinna mieć kochających opiekunów i z całego serca pragnę jej to zapewnić.
- W jakiż to sposób?
- Zamierzam ją zaadoptować.
- I tym samym pogrzebać raz na zawsze swoje szanse na odpowiedni mariaż? Jako jedyna dziedziczka swoich rodziców powinnaś mieć więcej rozsądku. Nikt nie zechce wziąć cię razem z chorowitym dzieckiem, nawet najszlachetniejszy z dobrze urodzonych młodych ludzi. Przede wszystkim, musisz mieć wzgląd na siebie, moja droga.
- Czy zastanawiała się pani kiedyś, co będzie, gdy za wiele lat przyjdzie pani spojrzeć w twarz Bercie i Walterowi? Co pani im odpowie, gdy zapytają o swoje maleństwo? Zasłoni się pani wtedy względami towarzyskimi czy też wbije wzrok w podłogę? Ci ludzie byli moimi jedynymi przyjaciółmi, którzy pozostawiali daleko za sobą sprawy pochodzenia i wielkości majątku. Kochali mnie, dopuszczając do swojego przyjaznego ogniska domowego.
- I zamierzasz się im za to odwdzięczać do końca życia?
- Zrobię to, co uznam za słuszne - nie dawała się zbić z tropu.
- Dziecko, bądźże rozsądna! - jęknęła Mary Alice.
- Całe życie byłam "rozsądna" - wypaliła - Nie bawiłam się z dziećmi z przedmieścia, gdyż aspirowałaś do wspięcia się na sam szczyt drabiny społecznej, grzecznie słuchałam tych wszystkich niepotrzebnych uwag, chociaż miałam ochotę krzyczeć. Oddałam ci wszystko, mamo. Nawet jedyną miłość swojego życia! - policzki panny Harris zapłonęły krwawą czerwienią na wspomnienie swojego nauczyciela rysunku - Ani nie dam sobie odebrać. Przyrzekłam Bercie, że nigdy nie opuszczę małej i dotrzymam danego słowa - skierowała się do bogato zdobionych drzwi.
- Jeśli teraz wyjdziesz, to możesz uznać się za wydziedziczoną.
Spodziewała się takiego obrotu sprawy.
- Wybacz, matko, ale to nie ma dla mnie żadnego znaczenia - głos dziedziczki fortuny Harrisów zabrzmiał wyjątkowo lodowato - Jeśli sprawdzą się prognozy lekarzy, nie dożyję Bożego Narodzenia - ściszyła głos.
Odpowiedziała jej cisza.
- Do widzenia paniom. - uśmiechnęła się na odchodnym.
Drzwi zamknęły się za nią z głuchym trzaskiem. Mary Alice spojrzała bezradnie na przyjaciółki, ogromnie zażenowana nagannym wystąpieniem córki.
- To wszystko prawda? - pani Jasper przetarła nieskazitelnie czyste szkła okularów - Jeśli Anna nie popuszcza wodzy swej wyobraźni, by podnieść napięcie, sugeruję, moja droga, byś jak najszybciej znalazła tej dziewczynie odpowiedniego męża. Jeszcze gotowa jest popełnić jakiś niewybaczalny błąd, który może zaważyć na przyszłości twojego rodu... - spojrzenie surowej matrony pełne było potępienia.
- Cóż, Matildo, to chyba nie należy do twoich obowiązków. Ale uprzedzając twoje kolejne niestosowne uwagi, pospieszę z wieścią, iż moja jedynaczka została zaręczona z synem przyjaciela rodziny, w dodatku barona - zanurzyła wargi w herbacie - Teraz jednak powinnyśmy wrócić do meritum sprawy i podjąć ostateczne kroki w sprawie dziecka Shirley'ów. Któraś z was ma coś przeciwko temu? - pobieżnie przebiegła wzrokiem po twarzach towarzyszek - Wspaniale. A więc zacznijmy wreszcie...

***

Okazała posiadłość Harrisów była jedną z najpiękniejszych w skromnym Bolingbroke. Trudno było jednoznacznie określić styl domostwa. Wspaniałe, strzeliste okna wyraźnie nosiły znamiona francuskiego stylu, zaś rozległy, pełen najróżniejszych kwiatów ogród stworzony był na chłodną, angielską modłę. Idealnie przycięty soczyście zielony trawnik oraz zdobione ławeczki sprawiały wrażenie żywcem wyjętych z obrazów. Tak samo martwe i nieruchome. Tak samo niezmienne.
Służba cicho wykonywała swoje obowiązki, jednakże uważnie nasłuchiwała. Ostatnimi czasy wszyscy szeptali o zbliżającym się przyjeździe syna barona, przyszłego męża panny Harris. A także o małej sierotce, którą przygarnęła dziedziczka.
- To będzie katastrofa. - zawyrokowała ochmistrzyni - Kiedy ten młodzik pozna wszystkie szczegóły dotyczące swojej wybranki, z pewnością wróci do tej swojej Anglii i nigdy już się nie zjawi. A biedna panienka będzie musiała za to pokutować do końca życia.
- A ja sądzę, że ją pokocha - rzuciła lekko pomywaczka - Każdy, kto choć raz porozmawiał z panną Anną, nie odmówi jej uroku. Do tego, nie dalej jak przed tygodniem ofiarowała mi pieniądze dla rodziców. Jest taka dobra! - swój wywód zakończyła westchnieniem.
- Młoda jesteś, nie znasz świata! - ofuknęła ją starsza kobieta - I musisz wiedzieć, że dobrym ludziom nie zawsze dzieje się dobrze.
- Ale powinno, czyż nie? - upierała się przy swoim - Pokocha ją, zobaczy pani.
- Tylko ona nie pokocha jego, choćby był ze złota! Kocha tego swojego malarza i nie zanosi się, by odmieniła swe uczucia. Nawet dla barona.
Pomywaczka spojrzała na przełożoną z nietajonym zaciekawieniem. Zatrudniono ją zaledwie przed miesiącem i nie miała jeszcze pojęcia o tym, co dzieje się w dworku.
- Weź się wreszcie do roboty, dziewczyno! - podniosła głos ochmistrzyni - Rozlewasz na moją czystą podłogę brudną wodę!
Tymczasem szczęśliwe nieświadoma panna Harris siedziała nad kołyską małej dziewczynki. Sierotka spoglądała na swoją opiekunkę z nieodgadnioną minką. Zupełnie, jakby usilnie się nad czymś zastanawiała.
- Było ciężko, moja Aniu - kobieta uśmiechnęła się do panny Shirley - Ale przetrwałam. Będzie nam razem dobrze, obiecuję - rączka rudowłosego maleństwa zacisnęła się na szczupłym palcu dorosłej - Cokolwiek by się nie stało, zawsze będę cię kochać. Zapamiętaj to, proszę. - złożyła pocałunek na główce dziecka.
Anna Maria Harris przymknęła powieki, szukając w myślach odpowiedniej melodii. W chwilę później zaczęła nucić imienniczce jedną z kołysanek, jaką śpiewano jej, kiedy była mała.
Zamknięte okiennice nie chciały przerywać takiej intymnej chwili, więc litościwie zagłuszyły odgłosy końskich kopyt na żwirowanym podjeździe.
Do Harris Lodge zdążał elegancki powóz z Londynu wioząc przyszłego męża dziedziczki.


Ostatnio zmieniony przez Gość dnia 05.02.09, 9:05PM, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum forum usunięte Strona Główna -> Kącik Literacki Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3 ... , 18, 19, 20  Następny
Strona 19 z 20

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Programosy.
Regulamin