Autor Wiadomość
Gość
PostWysłany: 27.10.08, 6:31PM    Temat postu:

Cała przyjemność po mojej stronie :) Niedługo zamieszczę następne rozdziały. Co do wypowiedzi w nawiasach to poprawię to, z rozpędu zapisałam tak samo jak w wersji angielskiej ;) Czekam na dalsze komentarze i uwagi ;)

EDIT ;)

Oto kolejne rozdziały. Miłego czytania :)


[b]Rozdział 3: „Wołanie” („Calling out”)[/b]

Chwilowe schronienie w świątyni dodało mu siły i odwagi. Zorientował się, że nie może już dłużej odkładać nieuniknionego i ruszył w dalszą drogę do domu, czując się jak Odyseusz wracający z Troi po długiej podróży. Na starej ścieżce przez Dolinę Tęczy widniało wiele śladów, a wieczorne słońce wyglądające zza wierzchołków drzew dawało pewien rodzaj Niebiańskiego Światła na liście pokrywające drogę. Niebo i ziemia zdawały się wskazywać mu kierunek. Gdy przeszedł przez klonowy zagajnik zatrzymał się. W Złotym Brzegu odbywała się jakaś uroczystość i goście kłębili się na trawniku niczym armia mrówek. To nie było to czego chciał. Nie tego teraz potrzebował. I tak wywoła wystarczający szok, jeśli w ogóle nie skandal, bez obecności tej rzeszy ludzi. Musiał się schować i poczekać aż sobie pójdą. Cicho, niezauważony przez nikogo, tak przynajmniej myślał, wślizgnął się do stodoły i znalazł stertę siana. Na takiej samej spał wiele lat temu, gdy urodziła się mała Rilla. Tutaj poczeka, aż nadejdzie właściwy moment.
Ania przeżyła jeden z najszczęśliwszych wieczorów od lat. Gdziekolwiek się obróciła otaczały ją kochające osoby. Byli Jim i Faith z dziećmi- Walterem i Johnem, oraz trzecim maleństwem w drodze. Wspomniani już Rilla i Kenneth ze swoją dwójką maluchów. Nan i Jerry z tryskającą energią małą Cecylią. Diana i Jack przybyli wraz z rodzicami Jacka, starymi przyjaciółmi Ani, Dianą i Fredem. Diana i Ania oczekiwały wspólnego wnuka i nie mogły być szczęśliwsze. Był tam także nieśmiały Shirley ze swą świeżo poślubioną żoną Rebeką, najmłodszą córką uniwersyteckiej przyjaciółki Ani- Fili.
Ania głęboko zaczerpnęła powietrza, przed oczami mignęła jej postać nad wiek rozwiniętego, małego Waltera skradającego się do stodoły, bez wątpienia w poszukiwaniu przygody. Coś w niej chciało wiedzieć co jej najstarszy wnuk znalazł ciekawego, co go tak urzekło. Mały Walter i babcia byli bratnimi duszami od chwili jego narodzin. Był bardzo podobny do Jima, zarówno ciałem jak i duszą. Często Ania czuła, że powinien być nazwany po ojcu, a John po Walterze, jeśli imię niesie ze sobą pewne informacje o charakterze. Głęboka więź z wnukami pozwalała jej czasem wyzwolić w sobie dziecko, które wciąż w niej żyło. Przerwała rozmowę z panną Kornelią i Leslie Ford, aby podążyć za Walterem do stodoły. Nie była już tak żwawa jak kiedyś, toteż wnuk dotarł tam na długo przed nią. Rozejrzała się, aby go znaleźć. Nie był to problem, mogła zabawić się w jego ulubioną grę.
Był zmęczony po podroży i zaczął przysypiać natychmiast, gdy tylko położył się na sianie. Jednakże wkrótce usłyszał wołający go głos. Długo utęskniony, pełen miłości i ciepła.

-Walter! Walter Blythe, gdzie jesteś?- nawoływała Ania. Nie było odpowiedzi. Odwróciła się i zawołała ponownie:

- Walter Blythe, gdzie jesteś? Proszę wyjdź! Nie mógł oprzeć się jej głosowi. Zbyt długo się sprzeciwiał. Wyszedł zza sterty siana, stanął tuż za nią i odpowiedział:

-Tutaj jestem mamo! Nareszcie w domu!

Usłyszała jego jedyny w swoim rodzaju, aksamitnie delikatny głos, ale nie wierzyła, nie pozwalała sobie wierzyć. Powoli odwróciła się, aby zobaczyć, że to prawda, jej umysł nie mógł sobie z tym poradzić. Jej oczy pełne były zdziwienia. Powoli osunęła się w ramiona syna.
W tej samej chwili, mały chłopczyk o rudych włosach wyskoczył zza narzędzi ogrodniczych.

-Tutaj jestem babciu!

Walter spojrzał na chłopca podtrzymując matkę i zażądał:
-Sprowadź pomoc, natychmiast! Pośpiesz się! Biegnij, Walter, biegnij!



[b]Rozdział 4: „Odkrycie” („The Discovery”)[/b]

Mały Walter pośpieszył się. Biegł na swych małych nóżkach szybciej niż kiedykolwiek. Skierował się do ogrodu i nagle opanowały go wątpliwości komu powiedzieć najpierw. Wszyscy członkowie rodziny byli na miejscu, ale wielu z nich mogło pomyśleć, że koloryzuje. Na szczęście zobaczył ojca i dziadka w kącie ogrodu, rozmawiających ze starym doktorem Parkerem z Lowbridge. Walter podbiegł do ojca, pociągnął go za ramię.

- Tato, chodź, pośpiesz się!

Jim przytulił synka nie odwracając uwagi od dyskusji.

- Muszę przeprosić za zachowanie Waltera. Czasem jest zbyt
podekscytowany takimi wydarzeniami.

Doktor Parker roześmiał się, przypomniawszy sobie swoich własnych synów. Walter wyrwał się ojcu i postanowił spróbować przekazać wiadomość dziadkowi.

- Dziadku, to ważne! Wcale nie przesadzam, muszę Ci coś powiedzieć, jeśli zechcesz mnie wysłuchać!

Gilbert nie był pewien, czy Walter rzeczywiście ma mu coś ważnego do powiedzenia, ale po ponad trzydziestu latach ojcostwa wiedział, że lepiej pozwolić dziecku powiedzieć co ma do powiedzenia, zanim zrobi scenę.

- Co jest, Walt?

- Babcia!

To było wszystko co chłopiec musiał powiedzieć. Serce Gilberta przestało bić na chwilę. Zdławionym głosem powiedział:

- Ania?

Rozejrzał się wokoło nie widząc jej. Jim spojrzał synkowi w oczy.

- Teraz powiedz co się stało z babcią.

Szczere orzechowe oczy patrzyły w drugie takie same, kiedy odpowiadał:

- Upadła w stodole i jakiś dziwny pan jest tam z nią.

Jim już opuścił ogród, aby pomóc matce, która najmniej ze wszystkich potrzebowała jego opieki medycznej. Gilbert szedł tuż za nim, a gdy rodzina i goście zauważyli co się dzieje wszyscy ruszyli w tym samym kierunku.
Jim wszedł do stodoły i ujrzał mężczyznę stojącego nad bezwładnym ciałem jego matki. Pochylił się, aby sprawdzić czy żyje. Żyła i tętno było w porządku. Zorientował się, że musiała zemdleć z zaskoczenia i nagle wpadł w złość. W momencie lekarz zniknął bez śladu, a pojawił się opiekuńczy syn w pełni sił.
Gilbert Blythe przybył w samą porę, aby być świadkiem pewnej sceny. Jim chwycił nieznajomego za kołnierz koszuli i przycisnął go do ściany stodoły. Doktor pozwolił synowi zająć się tą sprawą i skupił swą uwagę wyłącznie na żonie.

- Aniu, Aniu, słyszysz mnie? Proszę obudź się, Aniu.

Tulił ją w ramionach wołając, aby do niego wróciła. Powoli schodzili się pozostali. Rilla, Nan i Di, wszystkie trzy padły na kolana próbując pomóc matce, a reszta przyglądała się scenie rozgrywającej się między Jimem, a dziwnym przybyszem.

- Co zrobiłeś mojej matce?- domagał się odpowiedzi Jim.
Mężczyzna był zbyt wystraszony by mówić.

- Pytam co zrobiłeś mojej matce?

Jerry i Shirley przecisnęli się do Jima oślepionego wściekłością. Jerry położył dłoń na ramieniu nieznajomego, podczas gdy Shirley odciągnął brata na bok. Starając się być sprawiedliwym pastorem Jerry rzekł do przybysza:

- Myślę, że jesteś nam winien wyjaśnienia, dlaczego znaleźliśmy moją teściową nieprzytomną i skąd się tutaj wziąłeś?
Opanowany ślepą złością, pierwszy raz odkąd wrócił z Wielkiej Wojny, Jim próbował wyrwać się z uchwytu brata.

- Shirley, pozwól mi! Jerry, przysięgam, jeśli zrobił krzywdę mojej matce, zabiję go gołymi rękoma!
Wreszcie nieznajomy przemówił:

- Nic jej nie zrobiłem. Powiedziałem tylko, że jestem w domu. Nie chciałem, żeby tak się stało. Nigdy nie chciałem jej skrzywdzić.
Rilla usłyszała jego głos, spojrzała i bez zastanowienia, bez wątpliwości, z prostotą powiedziała:

- Walter?

Di i Nan spojrzały na przybysza myśląc o tym samym, co młodsza siostra. Jim przestał wyrywać się z uścisku, który nagle zelżał. Wszyscy patrzyli na dziwnego mężczyznę z trwogą i niedowierzaniem. Ten człowiek nosił starannie przyciętą brodę, a jego włosy lekko przyprószone siwizną były krótsze niż te, które zapamiętali. Był znacznie bardziej opalony niż ich brat. Jim podszedł do niego i spojrzał mu głęboko w oczy. Poważnie badał jego twarz, jak okaz pod mikroskopem. Przyglądał mu się długo, tak jak Shirley i właściwie wszyscy. Widzieli te same, charakterystyczne szare oczy, które zawsze zdawały się pochodzić spoza ziemi.

- Walter, czy to ty? To niemożliwe, a jednak. Czy to prawda?

- Tak, to ja, Walter. Wreszcie wróciłem do domu, do Złotego Brzegu, jeśli jestem tu jeszcze mile widziany- odrzekł.



[b]Rozdział 5: „Początek wyjaśnień” („The beginning of explanation”)[/b]

Nikt w zasadzie nie wiedział co zrobić lub powiedzieć. Siedzieli w ciszy w salonie Złotego Brzegu czekając na wieści o Ani. Znajdowała się na górze we własnym łóżku pod opieką męża i doktora Parkera. Goście, którzy mieli swoje sprawy, wyszli. Osoby najbliższe rodzinie Blythe poprzez małżeństwa, lub długotrwałą przyjaźń, zostali z dziećmi, po części dlatego, że czuli się potrzebni, po części dlatego, że nie mogli powstrzymać ciekawości.
Każde z dzieci Blythów siedziało wraz ze swoimi rodzinami, jeśli je miało, w ciszy oczekując słówka o mamie i zerkając na Waltera, który próbował schować się w ciemnym kącie.
Di jako pierwsza poruszyła temat, którego nie dało się uniknąć. Z niedowierzaniem spojrzałam na brata, który był jej tak bliski i zapytała:

- Jak to się stało, Walter? Gdzie byłeś przez cały czas Dlaczego pozwoliłeś nam myśleć, że nie żyjesz od dziewięciu lat?

Zanim zdołał odpowiedzieć, Rilla, czując radość, konsternację i odrobinę zawodu naraz, dorzuciła:

- Dlaczego kazałeś nam przejść przez całe cierpienie i ból związane ze stratą ciebie?

- To jest pytanie, na które wszyscy chcielibyśmy poznać odpowiedź, synu- doszedł ich głos Gilberta wolno schodzącego po schodach z Anią ciężko opartą na jego ramieniu.
Jack Wright, skoncentrowany na samopoczuciu swej własnej żony, zwolnił kanapę robiąc miejsce dla Ani. Usiadła cicho, nie spuszczając wzroku z Waltera ze strachu, że może zniknąć.
Walter wyszedł na środek pokoju i ogarnął wzrokiem członków swej wielopokoleniowej rodziny. Nie wiedział, siedzieć, czy stać, jeśli to w ogóle miało znaczenie. Nie umiejąc zdecydować jak zacząć wyjaśnienia zastanawiał się chwilę w ciszy co ze sobą zrobić. Wtem mignęło mu przed oczami błagalne spojrzenie matki i dodało mu siły. Usiadl przy kominku ciąglę patrząc na matkę i rozpoczął swą opowieść.

- Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się nazajutrz po napisaniu ostatniego listu, Rillo. Wiedziałem, że coś ma się stać tego dnia, jak ci zresztą napisałem. Byłem pewien, że zginę i w pewnym sensie tak się stało. Umarłem 15 września 1916 roku. Obawiałem się, że te nowe identyfikatory, które nam dali mogą się zawieruszyć, więc przyszyłem kartkę ze swoimi danymi do płaszcza. Mogliście być odpowiednio poinformowani o mojej śmierci.

Przerwał na chwilę na nowo przywołując wspomnienia, które od dawna chciał wymazać z pamięci.

- Jak wszyscy wiecie, ruszyliśmy tego ranka do ataku, w celu zajęcia Courcelette. Było źle od samego początku. Używaliśmy nowych czołgów. Miały poprowadzić atak, aby zapewnić nam bezpieczniejsze przejście. Ruszały się zbyt wolno powodując więcej zamętu niż pożytku, chociaż na końcu, jak przypuszczam, cel został osiągnięty. Walczyliśmy ciężko o ten kawałem ziemi. Niemcy mieli silną pozycję i nasza artyleria nie dawała im rady. Nie mogę, a nawet gdybym mógł, nie chciałbym wchodzić we wszystkie szczegóły tego co się działo. Wy, Jim, Jerry i Ken, wy troje powinniście wiedzieć wystarczająco. Mam nadzieję, że nie dręczyliście naszych ukochanych kompletną listą wszystkich okropności, które musieliśmy na co dzień wykonywać. Posuwaliśmy się naprzód nieźle, chociaż Hunowie ostrzeliwali nas tak jak my ich. O ósmej rano byliśmy w fabryce cukru. Wiedziałem, która jest godzina, bo dzwoniły dzwony kościelne. Wtedy zobaczyłem mojego przyjaciela, Tommy’ego walczącego ręka w rękę z wrogiem. Niemiec miał nad nim przewagę i zdołał strzelić mu w pierś. Krzyknąłem i podbiegłem do niego. Tommy upadł na ziemię. Wytrąciłem karabin z ręki tamtego i stoczyliśmy się na ziemię. Opanowała mnie ślepa wściekłość. Uczucie, którego doświadczyłem jako dziecko, walcząc z Danem Reese, tyle, że tym razem znacznie silniejsze. Przypuszczam, że ta złość uratowała mi życie. Napastnik próbował udusić mnie identyfikatorem, który na szczęście urwał się z moje szyi. W tej chwili zdołałem chwycić nóż i skończyłem z nim. Wróciłem do Tommy’ego, trzęsącego się gwałtownie i skarżącego się na zimno. Nie było wcale zimno tego dnia. Wiedziałem, że mój przyjaciel umiera. Owinąłem go swoim płaszczem. Próbowałem zanieść go do karetki, ale ogień artylerii i dym spowodował, że nie wiedziałem gdzie idę. Nagle w pobliżu eksplodował pocisk i wszystko ogarnęła ciemność.
Ocknąłem się dwa tygodnie później w szpitalu polowym, nie mogąc sobie niczego przypomnieć. Personel nie wiedział kim jestem, ponieważ straciłem wszystkie identyfikatory w ten czy inny sposób. Mieli nadzieję, że pamięć powoli mi powróci, ale tak się nie stało. Aż do czasu wypadku samochodowego sześć miesięcy temu. Wróciłem do domu tak szybko jak mogłem.

Wszyscy siedzieli w ciszy chłonąc informacje. To było niesamowite, po prostu cud i tak określił to pastor John Meredith. Jego i Waltera łączyła specjalna więź umysłowa i duchowa. Pastor przeżył wiadomość o jego śmierci bardziej niż gdyby był to Jerry, czy Karol. Walter przez cały czas patrzył w oczy swej matki, które powoli zaczęły wypełniać się łzami radości, ulgi i wdzięczności. Wreszcie spojrzał na siostry, także miały oczy pełne łez, jak zresztą wszystkie pozostałe kobiety w pokoju. Spojrzał na ojca, swego silnego, stałego, oddanego ojca, który również miał łzy w oczach. Gilbert podszedł do syna, długo uważanego za zmarłego i pochowanego ‘gdzieś we Francji’. Walter wstał i natychmiast wpadł w otwarte ramiona.

- Witaj w domu mój synu. Patrzę na Ciebie! Ty żyjesz! Dzięki Bogu, żyjesz!

Naprawdę nie zginął. I nie porzucił ich. Jednakże po okazaniu pierwszej radości z jego powrotu, Nan zapytała:

- W takim razie gdzie byłeś przez ostatnie dziewięć lat?
...........................................................................................................
Na razie tyle ;) Wprawdzie mam mniej więcej przetłumaczone około 12 rozdziałów, ale każdy muszę jeszcze poprawić i przepisać na komputer, także proszę o cierpliwość ;)
Gość
PostWysłany: 27.10.08, 4:44PM    Temat postu:

Marusiu, głębokie ukłony za to, że zadałaś sobie trud tłumaczenia tego opowiadania! Bardzo mi się ono podoba!
Jedno, co mi się rzuciło w oczy, to, że wypowiedzi zapisujesz w cudzysłowach. Wiem, że tak jest w książkach czy opowiadaniach angielskich, ale przy tłumaczeniu na nasz język wypowiedzi daje się od pauz. :mrgreen: Przynajmię z czymś takim, spotykałam się do tej pory... ;)
W każdym bądź razie, nie zmienia to faktu, że jesteś wielka! Marusiu, DZIĘKUJĘ! Z niecierpliwością oczekuję na ciąg dalszy! :)
Gość
PostWysłany: 24.10.08, 6:44PM    Temat postu:

W takim razie zapraszam do przeczytania dwóch pierwszych rozdziałów "Once of Ingleside", mojego ulubionego opowiadania (a raczej minipowieści, posiada 50 rozdziałów), które zdecydowałam się przetłumaczyć na nasz ojczysty język. Z góry przepraszam za niedociągnięcia w tłumaczeniu i życzę miłej lektury! Jeśli wam się spodoba, będę wklejać kolejne rozdziały.

[b][i]"Był zaginiony od dziewięciu lat i sądziła, że jej serce umarło. Co się stanie, kiedy prawda wyjdzie na jaw?..."[/i][/b]

[b]Rozdział 1: „Wysiadając z pociągu” („Stepping off the train”)[/b]

Zapach wczesnojesiennego wieczoru otoczył go gdy wysiadał z pociągu i przywitał wspanialej niż mógłby sobie wyobrazić. Nagle opanowały go wspomnienia. Bracia grający popołudniami w piłkę, długie spacery z siostrami wzdłuż Doliny Tęczy malowanej szkarłatem i złotem rękami Boga. Uśmiech matki, silna, wspierająca go dłoń ojca i para trochę tęsknych i smutnych ciemnoniebieskich oczu, których nie potrafił wyrzucić z pamięci. Wiele lat minęło odkąd ostatni raz stał na stacji kolejowej w Glen St. Mary. Nareszcie był znów w domu i zdawało się jakby opuścił go zaledwie rok temu. Ale wystarczyło kilka sekund, aby zauważyć jak wiele się zmieniło i powitalna atmosfera zniknęła. Tu i ówdzie stały zaparkowane samochody, pojawiły się nowe zabudowania. Oczywiście jego własne postrzeganie rzeczywistości także uległo zmianie. Widział rzeczy, do których oglądania nie powinien być zmuszony żaden człowiek. Robił rzeczy, których nie potrafił sobie wcześniej nawet wyobrazić. Teraz był wreszcie w domu, miejscu, do którego tak pragnął powrócić i nie potrafił powstrzymać wahania. Jeśli miasto tak się zmieniło, to co stało się z tymi, których tu zostawił, których tak bardzo kochał? Co się dzieje z jego rodzeństwem? Czy rodzice mają się dobrze? Nie daj Boże!: co jeśli już nie żyją?
Wszystkie te obawy skłoniły go do odłożenia powrotu na później. Postanowił wstąpić do nowej restauracji, z nadzieją, że nikt go nie rozpozna dopóki on sam się nie ujawni. Usiadł w ciemnym kącie zamawiając tylko kawę i słuchał rozmów wokół chcąc dowiedzieć się czegoś o swojej rodzinie, jednakże jego ciekawość nie została zaspokojona. Skończył kawę i wyszedł, decydując się iść do domu najdłuższą drogą, aby zdążyć się uspokoić. Po drodze zastanawiał się czy powinien podejść do kogoś napotkanego na ulicy, ale pozdrowił go tylko nieznajomy. W poszukiwaniu zachęty spojrzał na prawo i ujrzał dobrze znany widok, kościół, który odwiedzał jako dziecko i w pierwszych latach dorosłego życia. Było to znajome i bliskie mu miejsce ze względu na przyjaźń jego rodziny z rodziną Pastora. Będąc tam czuł się bliżej niej, więc nie mógł powstrzymać się od wstąpienia do świątyni. Czas był łaskawy dla małego, wiejskiego kościółka. niewiele się zmieniło przez te wszystkie lata. Podszedł do rodzinnej ławki i usiadł wspominając wszystkie niedziele spędzone na posłudze i niewinne życie, które pozostawił za sobą. Siedział tam jakiś czas, wspominając i modląc się o siłę do kontynuacji podróży. Wtem coś na ścianie przykuło jego uwagę. Zachodzące słońce padało na tabliczkę głoszącą: „Pamięci Waltera Cuthberta Blythe”. Wtedy, dopiero wtedy rzeczywistość uderzyła go i zaczął zastanawiać się jak mógł kiedykolwiek wahać się, czy wrócić do domu, czy też zostawić wszystko tak jak jest. Właściwie ostatnich kilka lat przyniosło mu więcej radości, niż smutków. Czyż życie nie dało mu wystarczająco wiele cierpienia w tak krótkim czasie? Czy jego rodzina przetrwała wojenna zawieruchę? Znał odpowiedź na to pytanie i był pewien, że to co go czeka nie będzie łatwe. Musiał wypełnić utracone kawałki dwóch części swego życia i jakoś złożyć je razem. Zycie przed i po roku 1916.



[b]Rozdział 2: „Zaczęło się od rozbicia tabliczki na głowie” („It started with a slate over the head”)[/b]

Wycie wieczornego pociągu powoli wypełniało pokój, gdy kończyła układać swe niegdyś ogniście rude, dziś pokryte srebrnymi pasemkami włosy. Rodzina i przyjaciele zebrali się, aby świętować trzydziestą piątą rocznicę najszczęśliwszego dnia w jej życiu, dnia kiedy poślubiła ukochanego Gilberta. Wszyscy żyjący członkowie rodziny i przyjaciele tu będą, właśnie tak. Ryk pociągu wyrwał ją z chwilowego szczęścia i przypomniał o innych pociągach, o długich latach łez, które ze sobą przyniosły. Przypomniał o pełnych odwagi pożegnaniach, które znosiła widząc swych trzech synów odjeżdżających aby walczyć na dalekiej wojnie. Przypomniał o starym psie, teraz spoczywającym w pokoju, który cierpliwie czekał cztery lata na stacji na powrót swego pana. Pomyślała także o wyciu owego psa, stłumionym przez ryczący pociąg i zapowiadającym ich własne łzy po zdaniu sobie sprawy, że jeden z jej chłopców nie wróci żadnym wieczornym, ani porannym pociągiem. Teraz spał pod białym krzyżem ‘gdzieś we Francji’.
Podeszła do okna patrząc na Glen i dalej, w kierunku małej mogiły, gdzie spoczywało w pokoju jej pierwsze dziecko i zarazem pierwsze cierpienie. Pomyślała o Mateuszu i Maryli, o drogiej starej Zuzannie, której wielkie serce w końcu przestało bić i o swych rodzicach, których nigdy nie znała. Nie zawsze zdarzały jej się takie melancholijne myśli. Czasami jednakże przychodziły, zwłaszcza nieoczekiwanie, w specjalnych i ważnych momentach w życiu, jakich życzyłaby każdemu. Wiedziała, że w pewnym sensie oni byli z nią i zawsze będą, ale ciągle pragnęła ujrzeć ich w ludzkim ciele.
Dobrze znany odgłos kroków wyrwał ją z zadumy. Otarła oczy, zmobilizowała się do ‘zachowania wiary’ i odrzucenia smutków.
-Tutaj jesteś, dziewczynko Aniu! Nie każ gościom czekać dłużej na najważniejszą kobietę tego wieczoru. Klan Blythe’ów może okazać się niecierpliwy, zwłaszcza najmłodsi. Wiedzą o tych wszystkich smakołykach przygotowanych na dzisiejszą uroczystość i chcieliby już zacząć świętować.
Stał w drzwiach sypialni, która dzielili od ponad trzydziestu lat, jej podpora i bratnia dusza- Gilbert. Jego brązowe loki pokryły się siwizną, ale orzechowe oczy ciągle błyszczały głęboką miłością do żony. Odwróciła w jego stronę twarz z roziskrzonymi oczyma, jak trzydzieści pięć lat temu w sadzie na Zielonym Wzgórzu.
-Chodźmy najdroższy- objął ją ramieniem i schodzili razem po schodach swego ukochanego Złotego Brzegu, na werandę i do ogrodu, gdzie wszyscy zebrani czekali na parę, aby zgotować im wielkie powitanie. Rozległy się oklaski i okrzyki. Najstarszy syn, Jim, znany teraz w Glen jako młody doktor Blythe podszedł do rodziców i zaczął mówić, z dumą i radością, które zdawały się go rozsadzać od wewnątrz.
-Oto oni, panie i panowie, para wieczoru, Gilbert i Anna Blythe!- brawa trwały dopóki Jim ich nie uciszył.
-Jak wszyscy wiecie, nie jestem najlepszym mówcą, te geny przypadły innym członkom rodziny. Jednakże, jak również wiecie, powodem naszego spotkania jest celebrowanie związku uświęconego i pobłogosławionego przez Boga. Związku utworzonego pewnego wrześniowego dnia, trzydzieści pięć lat temu, kiedy młody, biedny doktor poślubił piękną, pełną życia nauczycielkę w sadzie Zielonego Wzgórza. Ich małżeństwo w większej części jest zwyczajne. Znosili razem radości i smutki. Widzieli pozornie idealny świat, w którym zostali skazani na rozdarcie, a rodzina razem z nimi. Przeszli razem przez najtrudniejszy okres w naszej historii. Dbali o to, aby nasze rodzina trzymała się razem, nie pozwalając, żeby odległość, a nawet śmierć przerwała tę więź. Nadal okazują miłość i błogosławią rodzinę, teraz już jej następne pokolenie, wnuki, kładąc nacisk na wartości i ideały, które kiedyś wpoili moim braciom, siostrom i mnie. Nigdy nie przestali pokazywać nam, że miłość nie wyblakła z upływem lat, ale rośnie w siłę i wiąże nas razem przez cały czas. Zebraliśmy się tu, aby uczcić waszą rocznicę i okazać ile dla nas znaczycie. Jestem dumny, że jestem waszym synem.
Kiedy solenizanci usiedli na honorowych miejscach, Kenneth Ford, mąż najmłodszej Rilli rozpoczął monotonny śpiew „Dla Gilberta i Ani.” Ken był także pierwszym z wielu, który wyraził ile znaczą dla niego Ania i Gilbert.
-Mam wiele powodów, aby być wdzięcznym za małżeństwo mamy i taty Blythe. Po pierwsze, po części zawdzięczam im swoje istnienie. Widzicie, gdyby nie pobrali się i nie zamieszkali w Czterech Wiatrach, nie doszłoby do małżeństwa moich rodziców. Ich przyjaźń pomogła mojej matce otrząsnąć się z życiowych tragedii i zaprzyjaźnić z moim ojcem. Razem z panną Kornelią pomogli Opatrzności połączyć dwoje ludzi- powiedział patrząc na starszą, słabowitą kobietę, siedzącą między jego rodzicami, swym starzejącym się mężem. Dodał- oczywiście oprócz mego istnienia, także zapewnili mi szczęście życiowe z ich najmłodszą córką, Rillą-ma-Rillą. Zostaliśmy pobłogosławieni szczęściem bardziej niż moglibyśmy oczekiwać, kiedy przyszły na świat nasze dzieci- Gilbert i Ania. Dziękuję za przykład miłości jaki nam dajecie- teraz spojrzał na swą młodą żonę trzymającą około trzyletnią dziewczynkę o rudych włosach i na pięcioletniego chłopczyka u jej stop.
Następnie każdy członek rodziny wyrażał swoje uczucia. Na końcu nieśmiały, cichy Shirley powiedział:
-Teraz, kiedy sam także jestem żonaty, patrzę na swoich rodziców jak na przykład. Mam nadzieję, że w roku 1960, kiedy będziemy obchodzić trzydziestą piątą rocznicę ślubu, będę miał chociaż połowę waszego szczęścia.
Chciał usiąść, lecz nagle, nieco nieoczekiwanie dodał:
-Pomyśleć tylko, że wszystko zaczęło się od tego, gdy moja mama rozbiła tabliczkę na głowie taty, za to, że nazwał ją marchewką!

Gdyby ktoś chciał poczytać oryginał to odsyłam do stronki http://www.fanfiction.net/s/1918918/1/Once_Of_Ingleside
Czekam na szczere komentarze
:)
Gość
PostWysłany: 24.10.08, 6:30PM    Temat postu:

Tak ja także. Można by było porównać, jak my np. sobie coś wyobrażamy, a jak ludzie z innych krajów. Chętnie bym przeczytała choć jedno opowiadanie.
Gość
PostWysłany: 24.10.08, 6:25PM    Temat postu:

Właściwie to ja również bardzo chętnie przeczytałabym coś napisanego przez twórców z innych krajów ;)
Gość
PostWysłany: 24.10.08, 6:16PM    Temat postu:

Też mi się tak wydaje właśnie. Nie wyrządzi to nikomu żadnej krzywdy, wręcz przeciwnie. Może jeszcze dziś zamieszczę pierwsze rozdziały... ;)
Gość
PostWysłany: 23.10.08, 9:28PM    Temat postu:

Ja tam myślę, że w żadnym wypadku łamaniem praw autorskich to nie będzie, a nawet jeśli, to w dobrej wierze i w 'niewiedzy'. Przecież zdarzają się na prawdę dużo, dużo gorsze, prawdziwie zamierzone i z premedytacją przeprowadzone akcje łamania praw autorskich.

Z resztą, kto się dowie? :mrgreen:
Gość
PostWysłany: 23.10.08, 8:58PM    Temat postu:

Autorka niestety na razie nie odpisała. I tak się zastanawiam, czy mogę mimo to zacząć publikować to tłumaczenie... No bo właściwie publikowałabym to tylko na forum, żeby chętne osoby też mogły poczytać, nie wydaje mi się to łamaniem praw autorskich, ale nie wiem... Co o tym myślicie?
Gość
PostWysłany: 15.10.08, 1:01PM    Temat postu:

Ja też mam nadzieję, że autorka się zgodzi i opowiadanie zostanie upublikowane.
Ja sama chętnie bym coś przetłumaczyła, ale u mnie słabo z angielskim.
Gość
PostWysłany: 30.09.08, 7:29AM    Temat postu:

Marusiu byłoby świetnie! Mam nadzieję, że autorka szybko odpisze! Ukłony za tłumaczenie, nawet jakby nie było doskonałe!

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group